Green Lantern: Rise of the Manhunters - recenzja
Nie wiem właściwie, dlaczego sięgnąłem po Green Lantern: Rise of the Manhunters. Przecież to gra na podstawie Wielkiego Hitowego Amerykańskiego Filmu. Fakt, lubię takie filmy. Lubię też komiksy z tej serii, zwłaszcza tomy, które napisał Geoff Johns, bo wybijają się nieco ponad poziom zwykłej superbohaterskiej pulpy. Dobrze, przyznaję się - sięgając po grę miałem nikłą nadzieję, że skoro na podstawie komiksów da się zrobić niezłe filmy (choć Green Lantern jeszcze nie widziałem - tak sobie przewiduję, bazując choćby na doświadczeniach z ekranizacjami Marvela), to może da się też zrobić niezłą grę. Nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia - po skończeniu gry moja jest w agonii.
01.08.2011 | aktual.: 30.12.2015 14:04
Chciałbym powiedzieć, że nie rozumiem tego fenomenu - jak mając bohatera, fabułę i uniwersum można coś jeszcze zepsuć? Niestety, rozumiem go doskonale - nie trzeba być Sherlockiem, by odgadnąć, że gry, które wychodzą równolegle z filmami i oparte są bezpośrednio na nich, zazwyczaj marnie kończą - i jeden Wolverine wiosny nie czyni. Są robione w pośpiechu, by zdążyć na premierę filmu i przy minimalnym nakładzie kosztów - bo są tylko dodatkiem do większego produktu, sprzedadzą się na fali popularności tytułu. Który chłopak po obejrzeniu wyczynów dzielnego herosa nie będzie chciał się w niego wcielić na ekranie?
A Green Lantern: Rise of the Manhunters zaczyna się całkiem nieźle. Chociaż nie - zaczyna się koszmarnie, jeśli ktoś nie czytał komiksu, nie widział filmu albo przynajmniej zwiastuna. Bo oto nad trumną Abina Sura stoi Hal Jordan, Kilowog i Sinestro. A jego syn, Amon Sur, prosi ich o uhonorowania pamięci ojca. I nagle planetę Oa atakują zastępy robotów - tytułowych Manhunters, którzy strzegli kosmosu zanim pojawił się Korpus. Strażnicy Wszechświata każą Latarniom stawić im czoła, więc gromadka rzuca się w wir walki. Jeśli macie w tej chwili bardzo zdziwioną minę, to wszystko w porządku. Nie dbając o intro czy jakiekolwiek inne wprowadzenie, twórcy rzucają nas w sam środek historii, uznając, że gracz już wszystko wie - ewentualnie, że skoro jest tylko graczem, to nie potrzebuje powodu, by sobie pykać na tym swoim padzie, byle było kolorowo i w 3D. Co jest dziwne, bo za grę odpowiada Double Helix, twórcy m.in. Messiah i Sacrifice - oni raczej nie powinni mieć problemu z wprowadzeniem gracza w historię i jej opowiedzeniem. w ich najnowszej produkcji sami jednak musimy się o to zatroszczyć. Już po tym widać wyraźnie, że twórcy robili produkt poboczny do filmu, warto więc znać chociaż zwiastun.
Teraz chyba łatwiej zrozumieć historię. Hal Jordan to pierwszy człowiek, który został wcielony do elitarnego Korpusu Zielonych Latarni - kosmicznej policji, która utrzymuje porządek w galaktyce. Siedziba Korpusu mieści się na planecie Oa, a założycielami są Strażnicy. Jednym z nauczycieli Hala jest Kilowog - trener świeżaków, a swego rodzaju mentorem czerwonoskóry Sinestro - najznakomitszy z Korpusu. A będzie się czego uczyć - bronią Latarni jest bowiem pierścień zdolny do stworzenia wszelkich konstruktów, o jakich pomyśli posiadacz. To tak w skrócie to, co powinien wiedzieć siadający do gry - a czego się z niej nie dowiaduje. W fabule gry pojawia się jeszcze więcej nawiązań do świata Zielonych Latarni - można by to uznać, że to ukłon w stronę fanów komiksu. Niestety przeczy temu jakość wykonania samej gry, która znudzi nawet fana - mnie znudziła.
Sama koncepcja tego superbohatera to kapitalny pomysł na grę, zwłaszcza na slasher, którym GL:RotM jest. Postać z magicznym pierścieniem mogącym wykreować dowolny przedmiot to przecież raj dla twórców oręża, ciosów i ich kombinacji. I trzeba przyznać, że ten element został bardzo dobrze wykonany: mamy do dyspozycji dwa podstawowe ataki oraz chwyt wykonywane tworzonymi z pierścienia przedmiotami. A do tego 12 ciosów specjalnych - konstruktów - od banalnych jak minigun czy korbacz, aż po wymyślne tłoki, robota bojowego i myśliwiec. Sterowanie nimi można bardzo łatwo opanować, a walka ze zmienianiem co chwilę broni wypada świetnie i bawi łączeniem ciosów w kombosy. Moc naszego pierścienia można rozwijać za zdobyte doświadczenie, a chęć zobaczenia, co jeszcze będę mógł stworzyć, pchała mnie do przodu przez spora część gry. Jedyne, co nieco mi przeszkadzało, to powtarzalne QTE do wykańczania niektórych przeciwników - na szczęście nie są obowiązkowe, można po staremu okładać wroga tak długo, aż wybuchnie.
Szkoda tylko, że system walki wykorzystujemy do pokonywania niemalże identycznych i dość głupich przeciwników - zmieniają się głownie ich rozmiary i kolory, a rodzaje są raptem dwa, z kilkoma podtypami. Jeśli nie lubicie robotów, to trzymajcie się od tej gry z daleka. Najpierw są małe, potem większe, potem te większe spełniaja role małych, a na gracza wychodzą jeszcze większe. Brakuje im charakteru, a zmiana przeciwnika w połowie gry niewiele wnosi.
Także poziomy, choć niebrzydkie, są strasznie nudne - akcja dzieje się na dwóch podobnych planetach i w kilku wnętrzach kosmicznych budowli. Jednak każda plansza to tak naprawdę korytarz, gdzie niewidzialne ściany ograniczają nasze ruchy, a walka odbywa się na kolejnych platformach. Każda z nich działa na zasadzie tzw. "killroomu" - wchodzisz i nie zejdziesz, dopóki nie zabijesz wszystkich. Najbardziej zaskakiwało to, że nie wolno mi latać - mi, superbohaterowi! Przemieszczanie się między platformami to animacja, którą odpalamy, wchodząc na wielki zielony znak. Czyli gra wygląda w sumie następująco - walka, przeskok, walka, przeskok ewentualnie przebieżka - i tak do końca, z bossem co jakiś czas. Są tez poziomy, gdzie lecimy wąskim korytarzem i strzelamy do wszystkiego - można w nich tak zupełnie wyłączyć myślenie, że nie warto o nich wspominać. Bossowie są wielcy albo mają kilkunastu pomagierów (albo jedno i drugie) i wymagają sposobu, który powtórzymy kilka razy, aż wielkolud łaskawie wybuchnie. Gra ma przez to nieco czaru starych produkcji z automatów. Zwłaszcza jeśli ruszamy do walki wspólnie z kumplem, dziewczyną, czy kogo tam udało się nam zmusić do zagrania w ten tytuł przy jednej konsoli (i tylko tak). Zabawę jednak niszczy kamera, która potrafi odjechać tak, że ledwo widzimy postać, albo ustawić pod takim kątem, że zasłania nas wróg. Wtedy pozostaje tylko atakować ciosem obszarowym, mając nadzieję, że nas nie zabiją, bo kontroli nad kamerą nie mamy. Straszą też scenki przerywnikowe - zwłaszcza modele postaci - Hal Jordan ma dwa podbródki i twarz jak naleśnik, głos Ryana Reynoldsa wiele mu nie pomaga. Wisienką na torcie są błędy - mojej postaci zdarzyło się ruszać po śmierci, raz zacięła się na jednym ciosie, a kiedy indziej kawałki postaci wisiały na ekranie w trakcie filmiku.
Plusem byłoby zapewne napisanie, że gra jest trudna - bo owszem, jest. Jednak w ten upierdliwy sposób - zarzucając nas tonami wrogów, wymaganiami, by perfekcyjnie wykonać to, co ona sobie zaplanowała. Jeśli grę planowaliście kupić dla dziecka, któremu film się podobał, to możecie oczekiwać, że w kilku momentach może być sfrustrowane. Np. przy zagadkach, które wymagają powtarzania tych samych czynności. W sumie "Green Lantern: Rise of the Manhunters" można skończyć w jakieś 6-7 godzin i bardzo łatwo można w niej zdobyć platynowe trofeum lub 1000 GS. Jeśli się do tego przymierzacie, to od razu grajcie na najwyższym poziomie trudności, bo inaczej czeka Was przechodzenie jej raz jeszcze - choć można to zrobić, mając już większość ulepszeń, co daje nieco więcej zabawy i pozwala poczuć moc. No i żeby zrobić platynę, trzeba zmusić kogoś do przejścia z nami jednej misji. Szczerze mówiąc, skończywszy ją raz, nie mam ochoty na drugi.
To nie jest do końca zła gra, nie ma rażących błędów uniemożliwiających jej skończenie. Jednak na tyle kiepska, nijaka i nudna, że nie mogę jej nikomu z czystym sercem polecić - stąd taka, a nie inna ocena. Tego typu produkcje nie powinny powstawać, nie kupujcie ich - naprawdę był tu potencjał na lepsza grę. Zawód jest tym większy, że to pierwszy tytuł z tym bohaterem i była szansa, by zrobić coś sensownego. Niestety, zmarnowano ją. Oczywiście znajdą się ludzie, którzy kupią i skończą np. na raty, by nie raziła ich powtarzalność czynności. Fani uniwersum też pewnie się przemogą - jeśli do takich należysz dodaj sobie punkcik do oceny i rozpatruj grę kategorii "skoro nie ma nic innego, to zagram".
Green Lantern to bardzo brzydkie kaczątko, które jednak nie przeistoczy się w łabędzia - jeśli przy drugiej części filmu powstanie kolejna gra o zielonym herosie, to zapewne twórcy popełnią w niej te same błędy. A może to nie błędy, tylko takie założenia ma produkt masowy, wpychany przy okazji wielkiej premiery kinowej? Mam nadzieję, że sam film jest lepszy, a na razie poczytam sobie "Green Lantern: Rebirth", na odtrutkę. Wam też polecam.
Ocena 1/5 - Zapomnij! (Ocenę 1 otrzymują gry, które są najzwyczajniej w świecie ZŁE. Mają mnóstwo błędów, są wnerwiające i beznadziejnie wykonane. Nie dotykać nawet kijem)
Deweloper: Double Helix Wydawca: Warner Bros Dystrybutor: Cenega Data premiery: 10 czerwca 2011 PEGI: 12
Egzemplarz gry do recenzji dostarczył sklep Ultima.pl
Nie zgadzasz się? Napisz swoją recenzję.
Paweł Kamiński