Graveyard Keeper – recenzja. (nie)Spokój grabarza
Nic nie będzie dobrze.
11.09.2018 12:54
Ubiegłoroczna zapowiedź Graveyard Keepera od Lazy Bear Games i tinyBuild (m.in. Punch Club) bardzo mnie zajarała. Już wtedy spędziłem ze Stardew Valley kilkadziesiąt godzin (dziś jest to ponad sto na trzech platformach), a opcja zamiany strachów na wróble na nagrobki, i to jeszcze w bardzo humorystycznym wydaniu, wydawała się niesamowicie interesująca... i na tym się skończyło.
Platformy: PC, Xbox One
Producent: Lazy Bear Games
Wydawca: tinyBuild
Data premiery: 15.08.2018
Wersja PL: Tak, napisy
Wymagania sprzętowe: Windows 7, Intel Core i5 1,5 GHz, 4 GB RAM, karta graficzna SM 3+ 1 GB VRAM
Grę do recenzji dostarczył wydawca. Graliśmy na PC. Zdjęcia pochodzą od redakcji.
Zaczyna się nawet dobrze. Główny bohater przechodząc przez jezdnię zamiast się rozglądać, gapi się w telefon i potrąca go samochód. Nie trafia jednak do raju tudzież piekła, a staje przed istotą, która daje mu posadę grabarza w jakiejś średniowiecznej wiosce. Przy czym nie przechodzi żadnego szkolenia, tylko od razu jest rzucany na głęboką wodę – lokalny cmentarz to ruina, a jego zadaniem jest przywrócenie mu dawnego blasku. Albo chociaż doprowadzenie do jako takiego ładu.Na szczęście nie jest w tym zadaniu osamotniony, bo pomaga mu gadająca czaszka, co jest kapitalnym nawiązaniem do Planescape: Torment. Z kolei dostarczający zwłoki wygadany osioł o wybitnie lewicowych poglądach i pogardzie do kapitalizmu kojarzy się z bohaterem „Shreka”. Na późniejszym etapie gry dochodzi do wniosku, że skoro już rozwinęliśmy przedsiębiorstwo, pora zająć się bardziej sprawiedliwą dystrybucją dóbr i żąda wynagrodzenia w marchewkach. Tylko szkoda, że podobnych nawiązań jest niewiele, a poza wspomnianą dwójką, gra zamiast wybuchów śmiechu powoduje eksplozje złości.
Otóż bardzo szybko okazuje się, że chowanie ciał nie jest zbyt dochodowym biznesem, a pieniądze odgrywają w Graveyard Keeperze olbrzymią rolę. Każda czynność pochłania energię, która kończy się bardzo szybko, zatem trzeba co jakiś czas zjeść, bo inaczej nici z dalszej pracy. Problem w tym, że na początku grabarz nie potrafi ugotować zbyt wiele, nie mówiąc już o własnoręcznym zdobyciu składników, zatem jest zmuszony kupować jedzenie w tawernie. A ceny tam, podobnie jak wszędzie, są kosmiczne, co powoduje, że zwykle w połowie dnia bohater odmawia dalszej pracy, bo zwyczajnie brakuje mu kasy na kupno dopalaczy.To z kolei prowadzi do sytuacji, w których zamiast zająć się głównym elementem gry, czyli chowaniem ciał, trzeba szukać dodatkowych źródeł dochodów. W ten oto sposób nasz bohater staje się rolnikiem, zbieraczem, handlarzem, chłopcem na posyłki, kucharzem, cieślą, stolarzem czy wędkarzem.Żeby to jeszcze przynosiło realne pieniądze i umożliwiało dalszą grę. Wszak w Stardew Valley też na początku trzeba było łapać się każdego źródła zarobku, a dopiero potem można było przejść na jakąś specjalizację. W Graveyard Keeperze pierwszych kilkanaście godzin to nic innego jak grind. I to taki bardzo upierdliwy.A gdzie zapowiadany handel zwłokami czy fragmentami ciał? Gdzie to całe kombinowanie, żeby zarobić, a niespecjalnie się narobić? Teoretycznie można w karczmie sprzedać mięso wykrojone z trupów, ale potrzeba do tego specjalnego stempla, który albo trzeba wykupić za horrendalną sumę, albo uzyskać od przemytnika. Tylko że zanim się to odblokuje, człowiek zdąży o wszystkim zapomnieć.Później jest co prawda trochę (ale tylko trochę) lepiej. Grabarz awansuje na wikarego i raz w tygodniu odprawia mszę, a jeśli pójdzie mu dobrze, mieszkańcy wsi chętnie rzucą groszem do skrzynki na datki. Z czasem odblokuje też nowe umiejętności i schematy, dzięki czemu wytworzy lepsze przedmioty, które sprzeda za wyższą cenę. Tylko że to miała być gra o grabarzu, a nie przodowniku, co żadnej pracy się nie boi. No i czy komuś będzie się chciało męczyć przez kilkanaście godzin, żeby w końcu móc grać, jak się chce? Tym bardziej, że Graveyard Keeper nie daje poczucia progresu.W Stardew Valley już po kilku dniach w grze czyniło się postępy. Pierwsze plony przynosiły zyski, zaczynało się zaprzyjaźniać z innymi mieszkańcami doliny czy eksplorować kopalnię. Tutaj natomiast ma się wrażenie, że ciągle stoi się w miejscu.
Kolejne elementy odblokowuje się za podzielone na trzy kategorie punkty doświadczenia, które zdobywa się po prostu wykonując związane z nimi czynności jak ścinanie drzew, budowanie, uprawa i tak dalej. Przez to często biega się bez sensu i robi niepotrzebne rzeczy, żeby tylko odblokować kolejną technologię. A to wszystko kosztuje energię, czyli jedzenie, czyli pieniądze. Zresztą nawet po nauczeniu się czegoś nowego często okazuje się, że aby zbudować jakąś maszynę potrzeba na przykład desek, jakie zrobi się na pile, której się jeszcze nie odblokowało. To niby normalne, ale samo drzewko skonstruowane jest tak, że brakuje naturalnego postępu, a dodatkowo same technologie nie mają w opisie wymagań.Podobnie jest z wypełnianiem zadań dla okolicznych mieszkańców czy posuwaniem fabuły do przodu. Wszystko jest tutaj uzależnione od kalendarza w ten sposób, że powiązane z questami osoby zwykle są dostępne tylko w danym dniu tygodnia. Zatem jeśli, dajmy na to, inkwizytor zleci dostarczenie drewna do stosów, a grabarz nie wyrobi się w tym samym dniu, trzeba czekać okrągły tydzień. A przy natłoku dodatkowych czynności, jakie wymusza ta gra, łatwo o tym zapomnieć. Tym bardziej, że dziennik zadań jest mało intuicyjny i pokazuje tylko jedno zlecenie od danej postaci, a te mogą mieć dla grabarza kilka questów na raz.Jednak nie to jest największą bolączką Graveyard Keepera. Nie mam problemu z humorystycznym podejściem do śmierci, podobnie jak z tym poważnym, ale gra porusza tę kwestię zupełnie obojętnie.Jadłem kotlety z ludzkiego mięsa, czego bohater nie skwitował absolutnie niczym, choćby krótkim komentarzem. Zrobiłem sobie zbroję ze skór ludzi, których miałem pochować – znowu nic. Żeby cmentarz był wysoko oceniany, co jest potrzebne do awansu na wikarego, trzeba dbać o odpowiednią „jakość” trupów. Jeśli ktoś był dupkiem za życia, obniży ocenę, co obrazowane jest czaszkami. Czerwone – źle, białe – dobrze.Można tym manipulować wycinając z denata odpowiednie organy (oczywiście gra tego nie tłumaczy, trzeba na drugim monitorze mieć odpaloną wiki). No to bawi się człowiek w rzeźnika, bo nawet jak coś spartoli, to nie ma żadnych konsekwencji. Myk, truchło do rzeki i lecimy dalej. A że rzeka wpada do pobliskiego miasta? Wartki strumień zwłok najwidoczniej nikogo tam nie dziwi. W pewnym momencie całe miasteczko zajadało się ludzkim mięsem i nikt nawet się nie zastanowił, skąd nagle tyle się go wzięło.Do tego gra sprawia wrażenie niedokończonej. Część questów związanych z postaciami nagle się urywa, kiedy w końcu uda się zdobyć przepustkę do „wielkiego miasta”, bohater ginie porażony piorunem w momencie opuszczenia granic wioski, a zakończenie jest tak niesatysfakcjonujące, że gracz czuje się, jakby po tych wszystkich męczarniach napluto mu w twarz.I nic to, że mamy do czynienia z rzemieślniczym produktem, który działa i dobrze wygląda. Bo co z tego, skoro nie oferuje nic więcej, a na rynku są inne produkcje, jak Stardew Valley, Harvest Moon czy któryś z licznych klonów, przy których można spędzić czas lepiej.Bartosz StodolnyW śródtytułach wykorzystano fragmenty piosenki „Spokój grabarza” Elektrycznych Gitar