Graliśmy w Rainbow Six: Siege. Czy to Counter-Strike nowej generacji?
Od kilku lat Ubisoft wyraźnie nie wie, co zrobić z serią Rainbow Six. Parę lat temu zapowiedziano odsłonę o tytule Patriots, która z niewiadomych przyczyn została jednak skasowana. Na tegorocznym E3 pokazano zaś Siege, grę, która najwięcej wspólnego ma z... Counter-Strikiem.
13.06.2014 | aktual.: 15.01.2016 15:39
Forma prezentacji: pokaz jednego meczu z komentarzem i możliwość rozegrania jednego samemu.
Ubisoft mówi wprost: tryb wieloosobowy jest najważniejszy. O kampanii dla jednego gracza na razie nie wiadomo nic, poza tym, że takowa będzie. W pokazywanym na E3 trybie Hostage Rescue mamy mecze dwóch pięcioosobowych drużyn, z których jedna wciela się w stronę przetrzymującą zakładnika, a druga w oddział chcący go odbić. Między nimi, jak mówią twórcy, "znajduje się ściana". Obrońcy zawsze znajdują się w jakimś budynku, do którego muszą się dostać atakujący.
Rainbow Six: Siege
Cała wyjątkowość Siege polega na praktycznie w stu procentach dającym się niszczyć otoczeniu. I nie chodzi tylko o spadające przy ostrzale obrazy czy meble rozbijające się w drzazgi. Kluczowy jest fakt, że zupełnie dowolnie niszczyć można ściany - czy to przy pomocy ładunków wybuchowych, czy nawet broni palnej. To zupełnie zmienia sposób myślenia o mapie. Jeśli przeciwnicy ukrywają się w piwnicy, wcale nie trzeba atakować ich od frontu - można wysadzić podłogę i skoczyć im na głowę. Wiesz, że za cienkimi drzwiami kryje się przeciwnik? Po prostu je przestrzel. Albo zrób małą dziurę i wrzuć mu do zabawy granat. I tak dalej, i tym podobne.
Każdy mecz zaczyna się od krótszej fazy, w której obrońcy barykadują się w budynku. Głosując, uzgadniają jeszcze przed jej początkiem, gdzie umieścić zakładnika, a potem stawiają osłony i zasieki, przygotowując się na atak. W tym czasie ich przeciwnicy wysyłają do akcji maleńkie drony z kamerami, które pozwalają się rozeznać, gdzie znajdują się wrogowie i co robią. Pierwsza faza się kończy i przychodzi czas na akcję.
Rainbow Six: Siege Gra ma wiele wspólnego z Counter-Strikiem. Już pojedyncze strzały są zwykle śmiertelne, a po wyeliminowaniu przez wroga trzeba poczekać do końca rundy - nie można się odrodzić w trakcie. Mecze składają się z kilku rund, w których drużyny zamieniają się stronami. Akcja jest intensywna, choć momentami nie dzieje się nawet zbyt wiele.
Samo poszukiwanie przeciwnika czy próba wywabienia go z pomieszczenia pełne jest napięcia. Strzelaniny są krótkie - mniej chodzi tu o celne oko, a bardziej o taktykę, ostrożność i umiejętność wyprowadzenia innych w pole. Dobrze, że do rozgrywki wprowadzono zakładnika, dzięki temu całość nie zamienia się w prosty deathmatch. By zdobyć punkt, obrońcy muszą tylko doprowadzić go w bezpieczne miejsce - nawet jeśli wszyscy przy tym zginą, wygrają rundę (widziałem taką sytuację).
Rainbow Six: Siege
Kluczowe znaczenie w Siege mają dwie rzeczy: komunikacja głosowa i znajomość map. Ta druga to podstawa także z komunikacyjnego punktu wdzienia. Zdanie "Są w łazience!" nic nie mówi, jeśli nie wiesz, gdzie ta łazienka w ogóle jest. Poza tym o poziomach trzeba myśleć zupełnie inaczej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni, a to właśnie z uwagi na możliwość przebijania się przez ściany. Atak może nadejść praktycznie z każdej strony - stąd też zresztą bierze się w Siege jej intensywność, nieprzewidywalność i frajda.
Najbardziej zastanawia i martwi mnie tylko, że bez komunikacji głosowej gra może w ogóle nie mieć sensu. Już w pierwszej fazie, gdy obrońcy próbują przy pomocy dronów rozeznać się sytuacji, nie da się jej pominąć czy czymś zastąpić. Ktoś musi pojechać na piętro, a ktoś do piwnicy. Pewnie tylko jedna albo dwie osoby trafią na wroga. Jeśli nie dadzą o tym znać drużynie, to w zasadzie tak, jakby ich nie było. A to tylko jeden przykład - w czasie akcji komunikować się ze sobą trzeba nieustannie. Bez tego Siege nie ma sensu.
Rainbow Six: Siege
Gra robi spore wrażenie, ale wydaje się, że na dobrą sprawę nie będzie wystarczyło ją kupić, by czerpać z niej sto procent satysfakcji. Trzeba do tego będzie jeszcze namówić czterech kumpli.
Tomasz Kutera