Google woli, żebyście streamowali najnowsze gry w ich przeglądarce
Czy Project Stream ma szansę na sukces?
Project Stream Official Gameplay Capture
Zaczynam od szerszego cytatu wprost od Google, by nadać tej wiadomości odrobiny apokaliptycznego charakteru. Jeśli test giganta zakończy się pozytywnie, a tak gargantuiczna pozycja, jak „Odyseja” zadziała znośnie w wersji „na przeglądarki”, możemy - czy mamy na to ochotę, czy nie - obejrzeć początek nowej epoki naszej pasji. Takiej, w której jeszcze mocniej oddalimy się od jakiegokolwiek „posiadania” gier wideo, a rozgrywka będzie możliwa tylko i wyłącznie, jeśli działać będą serwery jakiegoś growego Netfliksa. A kolekcjonerzy kurzu bali się epoki wydań cyfrowych, ha!
Ale oczywiście, że i ja odbieram to z przesadną ironią. Tak naprawdę ewentualny sukces Project Stream byłby czymś… ciekawym. Szkoda, że w teście udział wziąć mogą wyłącznie osoby ze Stanów Zjednoczonych, pełnoletnie oraz dysponujące łączem internetowym o prędkości 250 Mb/s. I to ostatnie będzie tylko rosło wraz z każdym kolejnym rokiem hitów AAA, więc minie mnóstwo lat, nim streamowanie stanie się realnie dostępne choćby w naszej połowie Europy. Co innego Japonia na przykład - tam Ubisoft planuje przecież wygrać świat streamowanym z chmury na Switcha Asasynem bez pomocy Google.
Na razie pozostanę przy Netfliksie. Wystarczająco wkurza mnie, że nie nadążam z oglądaniem, nim usuwają interesującą mnie zawartość.
Prywata: Niewiele osób będzie to interesowało, jednak zwyczajnie muszę się podzielić. Wczoraj, gdy redakcja dawała z siebie wszystko, a ja dochodziłem do normalności po wieczorze kawalerskim kumpla w Nysie (bardzo przepraszamy rodzinę świętującą niedaleko jakieś urodziny - nie chcieliśmy ukraść placu zabaw sprzed waszego lokalu), stuknęły mi cztery pełne lata na Polygamii. To jedyna firma, w jakiej wytrzymałem tyle czasu. Zaczynałem jeszcze jako student i wraz z Poly poznawałem swoje kolejne profesje (od bardzo wstydliwych do całkiem poważnej obecnie, którą Naczelny ostatnio przypadkowo zdradził). Ba, przez jakiś czas nawet pracowałem wyłącznie w redakcji!
Początkowo, gdy stopniowo żegnaliśmy się z Agorą, pojawiały się tutaj tylko moje recenzje. Jasne, że pokażę Wam pierwszą, ale nie poświęcajcie jej za wiele uwagi, błagam. Potem chłopaki zaczynali tracić nadzieję na wesoły finał, a ja - nieświadomy całej sytuacji - kolekcjonowałem kolejne sprzęty, które mogłyby się przydać w takiej robocie. To wtedy właśnie stałem się „dziwakiem” od Nintendo. Gdy zawiały szczęśliwsze wiatry dla portalu i przestaliśmy „całować się z Niemcami”, Paweł Olszewski zaproponował mi codzienne newsowanie. Przez następne lata wysmażyłem około stu (!) recenzji i ponad tysiąc regularnych „wpisików”. Pożegnałem weteranów (Pawła, Patryka, Maćka), cieszyłem się z unikalnego stylu świeżaków (czyli Asi i Krzyśka). Teraz jestem najstarszym stażem redaktorem Poly. Tak po prostu. I łapię się za głowę, patrząc, ile roboty czeka nas w jesiennym sezonie. Znowu. A obiecywałem sobie z tym skończyć, cholera.
„Jeszcze trochę” - powtarzam czasem. Bo, wbrew temu, co możecie myśleć, to nie jest łatwa ani wdzięczna robota. Na powierzchni widać efekty „lenistwa” redaktorów: brak wystarczającej uwagi wobec wszystkich tematów, literówki, błędy, głupie żarty, rosnącą kupkę wstydu (nawet gdy ogrywa się koło pięćdziesięciu nowości rocznie, jak ja). Kompletnie umyka zaś niezrozumiała pasja, która człowieka z pracą na pełny etat popycha do zarywania nocek, pisania „njusików” o poranku lub wieczorem, ciągłego brania na barki więcej, niż ma się realną możliwość ogarnąć oraz bicia się na szabelki z tą częścią komentujących, której brakuje choćby odrobiny zrozumienia, że to nie gigantyczny portal pod skrzydłami bogatej firmy, a projekt kilku zupełnie innych, ale dobrze się mieszających osób z całej Polski. Tak, Bartek i Asia pracują w stolicy i naszej prawdziwej redakcji. I mamy tam choćby półgeneracyjne sprzęty, o których „specjalnie” nie piszemy w naszych recenzjach. Jednak wszyscy na żywo spotykamy się… raz w roku? O ile wigilia wypali i wszyscy znajdą wolny weekend. Czyli okaże się w grudniu, czy spotkamy się w tym roku na żywo.
Oczywiście, że mam dużo lepsze okresy, teksty, z których jestem dumny, i dłuższe chwile ciągłych wtop lub widocznego wyprania. Poza tym wszystkim jeszcze zwyczajnie żyję, w wolnych chwilach. Leczę się ze szkodliwych relacji, zmieniam mieszkania, odwiedzam bliskich w szpitalu, codzienność dzielę na dwoje, próbuję zrzucić zbędne kilogramy, a nawet marzy mi się własny piesek. Ale ostatnie kilka miesięcy na Poly, te w obecnym składzie, bywało wyjątkowo satysfakcjonujące. Jest coś uzależniającego w myśli, że nadal tutaj jesteśmy. Że nawet zrobiliśmy jakiś postęp.
Kto wie zatem - może za rok z jeszcze większą nostalgią wspomnę gdzieś przypadkowo, że jestem z Poly „już pięć lat”. Ale nawet cztery to całkiem niezły wynik, przyznajcie.
Adam Piechota