Google woli, żebyście streamowali najnowsze gry w ich przeglądarce
Czy Project Stream ma szansę na sukces?
02.10.2018 | aktual.: 02.10.2018 09:32
Project Stream Official Gameplay Capture
Zaczynam od szerszego cytatu wprost od Google, by nadać tej wiadomości odrobiny apokaliptycznego charakteru. Jeśli test giganta zakończy się pozytywnie, a tak gargantuiczna pozycja, jak „Odyseja” zadziała znośnie w wersji „na przeglądarki”, możemy - czy mamy na to ochotę, czy nie - obejrzeć początek nowej epoki naszej pasji. Takiej, w której jeszcze mocniej oddalimy się od jakiegokolwiek „posiadania” gier wideo, a rozgrywka będzie możliwa tylko i wyłącznie, jeśli działać będą serwery jakiegoś growego Netfliksa. A kolekcjonerzy kurzu bali się epoki wydań cyfrowych, ha!
Ale oczywiście, że i ja odbieram to z przesadną ironią. Tak naprawdę ewentualny sukces Project Stream byłby czymś… ciekawym. Szkoda, że w teście udział wziąć mogą wyłącznie osoby ze Stanów Zjednoczonych, pełnoletnie oraz dysponujące łączem internetowym o prędkości 250 Mb/s. I to ostatnie będzie tylko rosło wraz z każdym kolejnym rokiem hitów AAA, więc minie mnóstwo lat, nim streamowanie stanie się realnie dostępne choćby w naszej połowie Europy. Co innego Japonia na przykład - tam Ubisoft planuje przecież wygrać świat streamowanym z chmury na Switcha Asasynem bez pomocy Google.
Na razie pozostanę przy Netfliksie. Wystarczająco wkurza mnie, że nie nadążam z oglądaniem, nim usuwają interesującą mnie zawartość.
Prywata: Niewiele osób będzie to interesowało, jednak zwyczajnie muszę się podzielić. Wczoraj, gdy redakcja dawała z siebie wszystko, a ja dochodziłem do normalności po wieczorze kawalerskim kumpla w Nysie (bardzo przepraszamy rodzinę świętującą niedaleko jakieś urodziny - nie chcieliśmy ukraść placu zabaw sprzed waszego lokalu), stuknęły mi cztery pełne lata na Polygamii. To jedyna firma, w jakiej wytrzymałem tyle czasu. Zaczynałem jeszcze jako student i wraz z Poly poznawałem swoje kolejne profesje (od bardzo wstydliwych do całkiem poważnej obecnie, którą Naczelny ostatnio przypadkowo zdradził). Ba, przez jakiś czas nawet pracowałem wyłącznie w redakcji!
Początkowo, gdy stopniowo żegnaliśmy się z Agorą, pojawiały się tutaj tylko moje recenzje. Jasne, że pokażę Wam pierwszą, ale nie poświęcajcie jej za wiele uwagi, błagam. Potem chłopaki zaczynali tracić nadzieję na wesoły finał, a ja - nieświadomy całej sytuacji - kolekcjonowałem kolejne sprzęty, które mogłyby się przydać w takiej robocie. To wtedy właśnie stałem się „dziwakiem” od Nintendo. Gdy zawiały szczęśliwsze wiatry dla portalu i przestaliśmy „całować się z Niemcami”, Paweł Olszewski zaproponował mi codzienne newsowanie. Przez następne lata wysmażyłem około stu (!) recenzji i ponad tysiąc regularnych „wpisików”. Pożegnałem weteranów (Pawła, Patryka, Maćka), cieszyłem się z unikalnego stylu świeżaków (czyli Asi i Krzyśka). Teraz jestem najstarszym stażem redaktorem Poly. Tak po prostu. I łapię się za głowę, patrząc, ile roboty czeka nas w jesiennym sezonie. Znowu. A obiecywałem sobie z tym skończyć, cholera.
„Jeszcze trochę” - powtarzam czasem. Bo, wbrew temu, co możecie myśleć, to nie jest łatwa ani wdzięczna robota. Na powierzchni widać efekty „lenistwa” redaktorów: brak wystarczającej uwagi wobec wszystkich tematów, literówki, błędy, głupie żarty, rosnącą kupkę wstydu (nawet gdy ogrywa się koło pięćdziesięciu nowości rocznie, jak ja). Kompletnie umyka zaś niezrozumiała pasja, która człowieka z pracą na pełny etat popycha do zarywania nocek, pisania „njusików” o poranku lub wieczorem, ciągłego brania na barki więcej, niż ma się realną możliwość ogarnąć oraz bicia się na szabelki z tą częścią komentujących, której brakuje choćby odrobiny zrozumienia, że to nie gigantyczny portal pod skrzydłami bogatej firmy, a projekt kilku zupełnie innych, ale dobrze się mieszających osób z całej Polski. Tak, Bartek i Asia pracują w stolicy i naszej prawdziwej redakcji. I mamy tam choćby półgeneracyjne sprzęty, o których „specjalnie” nie piszemy w naszych recenzjach. Jednak wszyscy na żywo spotykamy się… raz w roku? O ile wigilia wypali i wszyscy znajdą wolny weekend. Czyli okaże się w grudniu, czy spotkamy się w tym roku na żywo.
Oczywiście, że mam dużo lepsze okresy, teksty, z których jestem dumny, i dłuższe chwile ciągłych wtop lub widocznego wyprania. Poza tym wszystkim jeszcze zwyczajnie żyję, w wolnych chwilach. Leczę się ze szkodliwych relacji, zmieniam mieszkania, odwiedzam bliskich w szpitalu, codzienność dzielę na dwoje, próbuję zrzucić zbędne kilogramy, a nawet marzy mi się własny piesek. Ale ostatnie kilka miesięcy na Poly, te w obecnym składzie, bywało wyjątkowo satysfakcjonujące. Jest coś uzależniającego w myśli, że nadal tutaj jesteśmy. Że nawet zrobiliśmy jakiś postęp.
Kto wie zatem - może za rok z jeszcze większą nostalgią wspomnę gdzieś przypadkowo, że jestem z Poly „już pięć lat”. Ale nawet cztery to całkiem niezły wynik, przyznajcie.
Adam Piechota