Google idzie na wojnę z twórcami. Co wolno, a czego nie wolno robić na YouTubie?
Do tej pory wydawało się, że YouTube wspiera artystów, dzieląc się z nimi zyskiem z reklam i promując najlepsze filmy. Nawet jeśli tak było, to kilka dni temu w tej polityce nastąpił zwrot.
12.12.2013 | aktual.: 15.01.2016 15:40
Dwa dni temu pisaliśmy o planach YouTube'a na 2014 rok, zgodnie z którymi właściciel serwisu - firma Google - miałby baczniej obserwować, do kogo należą prawa autorskie w obrębie tysięcy filmów, które każdego dnia trafiają do tej usługi. Okazało się jednak, że koncern nie czekał do nowego roku i działania rozpoczął już teraz, nie dając twórcom szansy na przygotowanie się i dostosowanie do nowych wytycznych.
O co chodzi? Od kilku lat YouTube dzieli się z twórcami filmów zyskiem z reklam. W większości przypadków odbywa się to poprzez przystąpienie do jednej z sieci zrzeszającej kanały, czyli tzw. MCN-ów (Multi-Channel Network). To pośrednik, który wspiera kanały w zakresie zarządzania, w zamian umożliwiając udział we wpływach reklamowych.
Do tej pory przynależność do MCN oznaczała dla youtubera pewien parasol ochronny. Pozwalała monetyzować swoje materiały wideo i ograniczała troskę o to, że serwis uzna, że film narusza czyjeś prawa autorskie. Przy czym podkreślmy - do MCN zaprasza się zazwyczaj znanych lub obiecujących twórców, którzy chcą podbić YT czymś więcej, niż wrzuconą w oryginalnej wersji piosenką czy wyciętym fragmentem filmu. Nie zawsze jest to dużo więcej, ale w większości przypadków mamy do czynienia z wartością dodaną - na przykład komentarzem z offu.
Nowy pomysł YouTube'a zakłada, że nikt już nie jest nietykalny. Również w ramach MCN można zakwestionować prawa autorskie do materiału. I stało się to w zasadzie natychmiast - twórcy z całego świata informują, że ich materiały wideo zostały oznaczone hasłem "dopasowano do materiałów innych podmiotów". To oznacza, że prawa autorskie do wykorzystanych w nim treści należą do kogoś innego. Według Google kontrola odbywa się zaraz po wrzuceniu filmów na YT i trwa od kilku godzin do kilku dni.
Dochodzi do tego dodatkowy, nowy podział w ramach MCN-ów - teraz zrzeszone w nich kanały będą się dzielić na zarządzane (te, za które bezpośrednio odpowiada MCN) i afiliowane (czyli luźniej powiązane). Kontroli mogą spodziewać się te należące do drugiej grupy.
System chybił-trafił Jak to działa? Spójrzmy na przykład na youtube'owe konto Polygamii. Zakwestionowana została choćby nagrana przez nas w całości konferencja firmy CDP.pl bo w przerwach puszczano piosenki. W skrajnych przypadkach YT blokuje wyświetlanie filmu w określonych krajach lub na całym świecie.
Zakwestionowany materiał Polygamii
Właśnie muzyka oraz fragmenty zwiastunów i gier czy filmów są podstawowym powodem zgłaszania roszczeń. W przypadku powyższego przykładu trudno się spierać - piosenka oczywiście do kogoś należy, chociaż my nagraliśmy ją niejako przy okazji i trudno powiedzieć, by bez niej materiał był uboższy. Ale jak widać, niekiedy trudno to wychwycić. Zakwestionowany lub zablokowany może być choćby fragment gry pokazujący walkę z bossem, bo w tle leci licencjonowana muzyka.
Co się wówczas dzieje? Samo roszczenie nie oznacza zamknięcia kanału. W pierwszej kolejności odbiera autorowi materiału możliwość zarabiania na nim. Jeśli reklamy dalej się wyświetlają, oznacza to, że to zarządzający prawami autorskimi przejął monetyzację filmu. Może zobaczyć, komu przypisano rzekome prawo do zarządzania tą treścią i zakwestionować je, wybierając konkretny powód - np. podanie w filmie informacji o pochodzeniu materiału lub spełnienie wymagań prawnych dotyczących dozwolonego użycia. Niekiedy finał tej przepychanki jest pomyślny, niekiedy nie. Ostatecznie może się zakończyć nawet w sądzie.
Nowy pomysł na ochronę praw autorskich Google'a uderza więc w osoby, które w trakcie prac posiłkują się innym dziełem choćby w najmniejszym stopniu. Nie sposób zrobić recenzję gry nie pokazując jej samej, podobnie jak nie ma sensu recenzować filmu nie puszczając w tle na przykład fragmentu zwiastuna. Dochodzi do absurdu - recenzent nie zarabia na takim materiale, mimo że grę kupił i poświęcił czas na jej przejście i zmontowanie filmu. Co więcej, może zarabiać na tym wydawca lub dystrybutor, bo to jego materiał wykorzystano. Wideorecenzenci technicznie rzecz biorąc "płacą" więc właścicielowi praw do recenzowanego dzieła za wykonaną przez siebie pracę. To tak, jakbyśmy na Polygamii musieli płacić wydawcom za to, że piszemy o ich grach. W końcu gdyby nie one, nie mielibyśmy o czym pisać.
Warto podkreślić, że to nie wytwórnie filmowe, firmy fonograficzne czy wydawcy gier polują na osoby korzystające w jakikolwiek sposób z ich dzieł. Robi to samo Google - być może dbając w ten sposób o relacje z reklamodawcami i największymi partnerami - nadzorując system identyfikacji treści, tzw. ContentID, który automatycznie wyszukuje materiały, do których osoba wrzucająca film na kanał rzekomo nie ma praw.
Problem w tym, że wiele roszczeń jest pozbawionych sensu. Niektóre firmy, do których rzekomo należą treści, już nie istnieją lub wcale nie mają do nich praw, ale YouTube w sobie tylko znany sposób uznał, że jednak mają. Teoretycznie każdy może uznać, że dowolny film narusza jego prawa autorskie - do zgłaszania służy ikona pod filmem. W zależności od zaznaczonych opcji monetyzacji przy wrzucaniu filmu może się okazać, że prawa do fragmentu gry ma kilkadziesiąt osób na całym świecie. Google chyba samo nie wie, w którym momencie bałagan w regulacjach przerósł ich samych.
Powyższy film został zakwestionowany z powodu wykorzystania 30 sekund ze zwiastuna Ubisoftu
Dokąd zmierza YouTube? Na YouTubie, również polskim, w gronie najpopularniejszych kanałów dominują te o grach. Wydawcy gier zazwyczaj nie mają problemu z recenzjami swoich gier na YouTubie, ale do tej pory w większości nie pozwalali ich monetyzować. Po akcji Google'a zastanawiają się nad zmianą polityki, bo dla nich pokazanie gry przez znanego youtubera to darmowa (zazwyczaj) promocja. Odetchnąć mogą osoby zarabiające na tworzeniu filmów o Minecrafcie, których na polskim YT jest najwięcej - wydawca nie widzi problemu w tym, że swoje materiały monetyzują.
Póki co dostaje się wszystkim - od najmniejszych do największych - ale na razie głównie poza Polską. Trwa stan zawieszenia - co rusz któryś z autorów wrzuca na YouTube'a film z komentarzem na temat sytuacji i krytyką Google'a, a samo Google jeszcze nie odpowiada. Trudno w tej chwili przewidywać finał sprawy. Część youtuberów zapewne zostanie na YT i nie będzie przywiązywała wagi do zarobków, inni przeniosą się do konkurencyjnych usług. Tyle że one nie gwarantują ani takiej oglądalności, ani takich pieniędzy. Z rodzimych youtube'owych tuzów problemy z roszczeniami zgłaszają nieliczni i trudno powiedzieć, z czego to wynika.
W poprzednim tekście wyraziłem nadzieję, że zmiana otworzy drogę do popularności osobom, które zamiast pokazywania godziny rozgrywki opatrzonej komentarzem będą robiły coś więcej - potną film, dodadzą atrakcyjne wizualne cięcia i efekty. Cokolwiek, co wyróżni ich spośród setek identycznych tzw. "letsplayów", czyli materiałów pokazujących, jak ktoś przechodzi grę. Podobne przekonanie miał jeden z najpopularniejszych youtuberów, Rock. Okazało się błędne - Google nie przejmuje się wkładem własnym. Nawet jeśli program trwa kilkadziesiąt minut, ale zawiera choćby kilkanaście sekund zwiastuna, może zostać zakwestionowany. Wszystko wskazuje na to, że nie do końca uprawnione jest twierdzenie, że zmiany najbardziej dotkną letsplayerów. W końcu generowana przez nich treść jest unikalna, bo nikt na świecie nie przejdzie gry w taki sam sposób. System ContentID rozpoznaje je zapewne po scenkach przerywnikowych, które akurat dla każdego są takie same. Być może lekarstwem jest wycinanie tych fragmentów? Tyle że w przypadku wielu gier nie ma to sensu.
Na razie nie ma złotego środka na to, by pozostać na YouTubie i zarabiać robiąc to, co robiło się do tej pory. Najbezpieczniejszym wyborem zapewniającym monetyzację pozostaje nagranie materiału jak najmniejszym kosztem - przedstawienie swojej opinii na temat gry czy filmu przed kamerą, nie wplatając żadnego fragmentu dzieła. Czy w niedalekiej przyszłości "profesjonalna" część YouTube'a będzie wyglądała właśnie tak?
Marcin Kosman