Ghost in the Shell - recenzja filmu. Scarlett Adaptasson
"Gdy raz zaczniesz wątpić, nie przestaniesz już nigdy".
07.04.2017 | aktual.: 11.05.2017 09:25
Jeżeli coś w Hollywood jest obecnie pewne, to kolejny Marvel za rogiem oraz remaki. A gdy już zaczynamy czuć komfort, że przecież odświeżone zostały już wszystkie legendy, świat filmów zawsze wykopuje kolejną świętość. Nie chciałbym być w skórze Ruperta Sandersa, gdy społeczeństwo wiecznych bojowników o wyższość anime nad amerykańskimi produkcjami dowiedziało się o jego "Ghost in the Shell" albo gdy w głównej roli obsadzona została Scarlett Johansson, a nie jakaś, wiecie, dziesięciokrotnie mniej przyciągająca do kin Japonka. Bo to awantura na sto gwizdków niezależnie od końcowego efektu. Jeszcze, nie daj Boże, okazałoby się finalnie, że nowy "Duch" woli wprowadzić jakieś nowe wywijasy do arcydzieła Mamoru Oshiiego. Na tysiąc gwizdków, mówię Wam.Niemniej taka cena brania się za bary z pozycją, która w nosie ma standardową strukturę filmu, lubi statyczne ujęcia z filozoficznymi dialogami, naturalistycznie oddaje przemoc, a protagonistkę preferuje w dress codzie rodem z prywatki w biblijnym Edenie. Oryginał to niewdzięczny materiał do megahitowego przekładu. Ponadto o wiele za krótki, nawet jeśli wszelkie stylowe kadry przedłuża do granic możliwości. Bez modyfikacji, i to modyfikacji większego kalibru, "Ghost in the Shell" w wersji "chodźmy na ten nowy film, gdzie Scarlett bije" nie byłoby możliwe. Pozbądźmy się złudzeń, a życie będzie łatwiejsze. Uczestnikom internetowej krucjaty przeciw "białemu praniu" w tym momencie dziękuję, bo ostatecznie "Duch" źle nie wyszedł. Ale tych, którzy dostają drgawek na samo brzmienie słowa "anime", muszę zaniepokoić - bez powrotu do źródeł nie zrozumiecie fenomenu tej dwudziestodwuletniej produkcji.
Sanders zrezygnował z czołobitnej adaptacji klasyka. Na pierwszy rzut oka podąża tym samym wątkiem - zabójcza pani cyborg na rządowej pensji wpada na trop wybitnego hakera (dlaczego Kuze w miejsce Mistrza Marionetek?), dzięki któremu zada sobie kilka pytań o istotę człowieczeństwa. Niektóre - słowo to pragnę podkreślić - niektóre sceny zostaną odtworzone jeden do jednego (przede wszystkim mój ukochany pościg w slumsach), ale w innej kolejności oraz z odmiennego powodu. Najważniejsza wariacja zaczyna się już w rysach postaci wiodącej. Major z anime jest przede wszystkim cyborgiem, nawet jeśli pod wymiennymi blachami kryje się rzeczywisty, wciąż działający mózg. Major z filmu powinna być cyborgiem, ale nie potrafi zapomnieć o ludzkiej przeszłości - pod postacią glitchy wracają do niej wspomnienia z "pierwszego" życia. Gdy zatem ta pierwsza zaintrygowana była hakerem z pobudek filozoficznych, ta druga najbardziej pragnie "odzyskać siebie".Wiąże się to z innym rozwojem scenariusza i, rzecz jasna, dość heretyckim zwieńczeniem, którego zdradzić tutaj nie mogę. Wspomnę tylko o robo-pająku, bo budzi w widzach jakąś niezrozumiałą dla mnie wesołość, a przecież z takowym w anime Major także musiała stanąć do nierównej walki. Krytyka powinna się skupić raczej na beznadziejnie rozrysowanym głównym złym. Ale może tylko ja powtarzałem oryginał przed tym seansem. "Ludzka" odsłona bohaterki Scarlett oznacza więcej intymnych scen - jak ta, w której z namaszczeniem ogląda niedoskonałości skóry wynajętej prostytutki - oraz inne relacje z resztą obsady. Filmowy Batou (Pilou Asbaek) nadal walczy z testosteronem, ale to dobry chłopak (bo przecież karmi bezdomne pieski), zawsze skory do pomocy. Etycznie dwuznaczna doktor Ouelet (w sumie zmarnowana Juliette Binoche), dzięki której Major istnieje w obecnej formie, stanie przed wyborem między rolą matki a obowiązkami naukowca. W szefa Sekcji 9. wciela się zaś Takeshi Kitano. I tak, to wystarczy. Sam fakt, że udało się go zwerbować, szczególnie z taką fryzurą, mi odpowiada. Zastanawialiście się, czy Sanders wyciągnie z niego choć zdanie po angielsku?W efekcie dostajemy twór "stojący blisko", ale nie pełnoprawną adaptację. Dużo grzeczniejszy, bardziej poukładany, zwyczajnie rozpisany na trzy akty i - a co się będziemy - głupszy. "Ghost" wykorzystuje wiele ogranych elementów ze świata filmu, które anime zupełnie ignorowało, do tego boi się najbardziej rozpoznawalnych zagrywek ze swojego źródła. W miarę postępu akcji coraz mniejsze znaczenie ma już, o co tak naprawdę chodzi, coraz większe zaś, jak ślicznie można to przedstawić. Zwolennicy współczesnego kina akcji muszą jednak przygotować się na staromodny podziw do zwolnionego tempa, co w erze współczesnych technosensacji trąci już myszką. Chociaż rozumiem - mieli Scarlett Johansson. Swoją drogą, czy to nie dziwne, że cyborg stworzony do roli maszyny wojennej ma tak wielkie... atrybuty?
Sanders nie traktuje jednak swojej (a dokładnie napisanej mu) historii jak Biblii, dzięki czemu właśnie tak naprawdę nie zawodzi. Amerykański "Duch" jest dużo lżejszy w odbiorze, więc widz może skupić się na tym, co bez wątpienia wyszło kapitalnie. Futurystyczne miasto, tak bliskie temu z oryginału, a jednocześnie dodające wystarczająco wiele świeżych fajerwerków, by odkrywać je na nowo. Gigantyczne hologramy zasłaniające całe budynki będą mi się śniły podczas tych lżejszych mentalnie nocy. Fanom słuchania filmów wystarczy zaś napisać nazwisko kompozytora. Clint Mansell raczej nigdy nie zawiódł. Niestety (bo w przypadku takiego tytułu nie możemy tego pojmować jako zaletę) - gdy odrobinę wygasi się mózg, całość robi dużo lepsze wrażenie.Rozumiem wszystkie strony barykady w wielkim sporze o tę produkcję. Pierwowzór, choć rewelacyjny, nigdy nie był u mnie na ołtarzu - może dlatego po wyjściu z kina nie rozpaliłem pochodni. Nowy "Ghost in the Shell" ma w sobie wystarczająco, by zwolennik anime mógł go spróbować (wiadomo, z przymrużeniem oka), ma też w sam raz dla osób zupełnie z zewnątrz. Bo jeśli wyznawcy Oshiiego myśleli, że Hollywood robi swoje widowisko dla nich, byli w niemałym błędzie. To znośny przekład, który powinien jeszcze mocniej rozszerzyć grono wtajemniczonych. Uwierzcie mi, że mogło skończyć się dużo, dużo, dużo gorzej. A tymczasem ofiar nie widziałem.
Adam Piechota