Gdyby Hitmana skrzyżować z Commandos... - wrażenia z pokazu Ghost of Moscow: Death to Spies
W teorii połączenie kultowych serii brzmi świetnie, ale na pewno nie jest gwarantem ciekawej gry. Przekonałem się o tym w Niemczech.
Wyobraźcie sobie Hitmana, w którym moglibyśmy sterować nie tylko łysym zabójcą, ale też innymi postaciami. Podobnie jak w Commandos, każda z nich dysponuje unikalnymi zdolnościami, dającymi sporą swobodę przy rozgryzaniu każdej misji - w Ghost of Moscow każda z nich będzie oferowała kilka dróg do celu, w zależności od tego, jak będziemy dysponowali umiejętnościami naszych agentów. Mówimy tu jednak o skradaniu, wyłamywaniu zamków, odwracaniu uwagi i cichych zabójstwach, a nie otwartej wymianie ognia - ta nie prowadzi do niczego dobrego.
Gdybym nie widział gry na własne oczy, powyższy akapit z pewnością wzbudziłby moje zainteresowanie. Niestety Ghost of Moscow wręcz razi uproszczeniami, błędami i... nudą. A wcale nie mam żadnego ADHD, uwielbiam skradanki i swego czasu spędziłem mnóstwo czasu przyklejony do ścian w Thiefie, Splinterach czy Hitmanie. To jednak zupełnie inna liga.
Ich troje Miałem możliwość pogrania w prezentowaną misję i od razu poczułem się zagubiony. Nie chodziło jednak o bogactwo dostępnych możliwości, ale o straszną sztuczność świata. Sklonowani z dokładnością do kapelusza strażnicy zawsze poruszali się tymi samymi ścieżkami, a rozdział umiejętności na trójkę postaci jest mocno wymuszony.
Jedynie znany z poprzednich części serii Strogov potrafi przebrać się w ciuchy zabitego po cichu wroga (po postrzale zostają na ubraniu ślady krwi). Olga - jedyna kobieta w drużynie - potrafi odrócić uwagę strażników (po prostu staje przy nich, a oni gapią się na jej kształty - może to trwać w nieskończoność). Jest jeszcze Viktor, który będzie specjalistą od skradania się w cieniach. Kto wie, może w czasach Zimnej Wojny, o których opowiada gra faktycznie wysyłało się trzyoosobowy oddział zamiast jednego agenta...
Coś mi tu nie gra
Jedną z rzeczy, które dawno temu przyciągnęły mnie do Hitmana była iluzja żywego, naturalnego świata, w którym nasz zabójca wypełniał swoje zadania. Gdzieś przejeżdżał samochód, pod który można było podłożyć bombę, drzwi do domu otwierały się i dla listonosza i dla dostawców jedzenia - coś się działo, a to niosło ze sobą możliwości dla gracza. Zaprezentowana plansza Ghost of Moscow wyglądała raczej jak sztuczne laboratorium, w którym gracz odpowiednio przesuwając swoje pionki ma odkryć jeden ze sposobów na zaliczenie misji. I to dosłownie - pionki - bo postać, którą kierujemy możemy zmieniać w dowolnym momencie, pozostawiając poprzednią w bezruchu, dokładnie w miejscu, w którym ją zostawiliśmy.
Jeśli chodzi o różne drogi zaliczenia misji, to w Niemczech nie rzucały się one zbyt mocno w oczy. Nie jest to może wada sama w sobie, ale fakt, że te kilka umiejętności, które autorzy oddali mi do zabawy, nie przekładało się na ciekawe pomysły, które chciałbym sprawdzić, może niepokoić. Bo tak naprawdę to, czy do domu wkradniemy się Strogovem czy zagadamy strażnika Olgą, nie jest dla mnie istotną różnicą. Kombinowane akcje oznaczają też konieczność żmudnego doprowadzenia (lepiej nie biegać) każdego z bohaterów w odpowiednie miejsce, a i tak często kończą się błyskawicznie, gdy jeden ze strażników podniesie alarm...
Budżetowe podchody Ghost of Moscow: Death to Spies sprawia wrażenie, jakby deweloperzy nie potrafili sklecić satysfakcjonującej zabawy z połączenia sprawdzonych pomysłów. Nie zamierzam skreślać tego tytułu, bo pokazywany w Niemczech kod był po prostu stary, a prezenter sam nie był pewien, jak gra wygląda teraz. Lubię szpiegowskie klimaty, dosypywanie trucizn do drinków czy mordowanie spinką do włosów, więc fakt, że na rynku pojawi się kolejna gra, pozwalająca na takie zabawy cieszy mnie "z urzędu". Niestety nie zanosi się, by Ghost of Moscow było warte ściągnięcia jej z półki w dniu premiery. Raczej może kiedyś natrafimy na nią, grzebiąc w koszykach z przecenami.
Premiera ponoć jeszcze w tym roku.
Maciej Kowalik