Gamescom 2018: Dying Light: Bad Blood pokazuje, że można jeszcze zrobić battle royale z pomysłem
Po co jedynie kopiować, kiedy można usprawniać?
Przyznam się szczerze, że na pokaz Dying Light: Bad Blood szedłem z dosyć negatywnym nastawieniem. Bo po co komu kolejne battle royale? Czy naprawdę już każdy musi robić to samo w nadziei, że uda się powtórzyć sukces PUBG czy Fortnite’a? Tym bardziej, że - przynajmniej dla mnie - battle royale jako gatunek jest strasznie nudny. Masa graczy ląduje na wyspie, jest ta zmniejszająca się strefa, kolejne osoby odpadają, aż zostanie dwóch, z czego wygrywa ten mający najczęściej więcej szczęścia albo cierpliwości.
Dying Light: Bad Blood Global Playtest Is Here | Early Access Trailer
Aż tu nagle pojawia się Techland i pokazuje, że można zrobić to wszystko z pomysłem. I to takim, w którym zmiany są naprawdę zauważalne, a nie polegają tylko na opcji budowania barykad czy wież. W zasadzie Bad Blood z battle royale bierze tylko podstawowe założenie: określona liczba graczy zaczyna rozgrywki i powoli zmierza do jednego. Całą resztę śmiało można określić mianem gatunku w gatunku. Zresztą deweloper jasno mówi, że to nie jest battle royale tylko, stosując własną nazwę - brutal royale.
Przede wszystkim - w meczu bierze udział 12 graczy, a starcia nastawione są na walkę wręcz. Broń palna jest niezwykle rzadka, a najczęściej trafiamy na łuk, ale i tak strzał do niego jest jak na lekarstwo. To, w połączeniu z niewielką liczbą graczy, powoduje, że pojedynki są dużo bardziej zacięte, dłuższe i… osobiste. Nie ma tutaj co liczyć na zdjęcie przeciwnika z ukrycia, zatem kamperzy będą niepocieszeni.
To z kolei daje całą gamę możliwości, jeśli chodzi o pozbywanie się przeciwników albo utrudnianie im życia. Po co ryzykować walkę bezpośrednią, skoro można umiejętnie nakierować delikwenta na wesołą gromadkę z Demolisherem na czele. A może zamiast angażować się w jakąkolwiek walkę, przyczaić się i poczekać, aż trupy rzucą się na innego gracza i samemu zakraść się do gniazda by napełnić probówkę.
Dodajmy do tego parkour, wizytówkę serii. Przeniesienie rozgrywki na wielopoziomowe mapy powoduje, że trzeba mieć oczy totalnie dookoła głowy, bo przeciwnik może uderzyć z każdej strony. Co ciekawe, konstrukcja map w połączeniu z naciskiem na walkę wręcz umożliwia coś, co raczej nie jest często spotykane w grach wieloosobowych - bezproblemową ucieczkę. Kiedy przeciwnik daje nam w kość można spokojnie zwiać na jakiś dach albo ukryć się w labiryncie uliczek. W ogóle ukrywanie się w Bad Blood ma dużo więcej sensu, niż w innych przedstawicielach gatunku.
Zabawa polega jednak na tym, że nasz bohater nagle staje się widoczny dla pozostałych zarówno na minimapie, jak i w postaci znacznika na HUD-zie. Wtedy wszyscy przerywają swoje zajęcia i rzucają się w pościg, by zabić posiadacza próbek, odebrać mu je i samemu wsiąść do helikoptera, wygrywając tym samym mecz.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że przy odrobinie sprytu można wygrać nie wdając się w walkę z żadnym z graczy, a jeśli pokombinować jeszcze bardziej, nawet i z zombie. Nie ma tu żadnej zmniejszającej się wraz z upływem czasu strefy. Tak naprawdę można po prostu przyczaić się w bezpiecznym miejscu i w momencie, gdy posiadacz próbek zostanie ujawniony, rzucić się w pościg, odebrać mu krew i… samemu stać się zwierzyną, na którą zaczną polować pozostali.
Dying Light: Bad Blood trafi do Wczesnego Dostępu na Steamie już we wrześniu. Osoby, które zdecydują się kupić ten samodzielny dodatek, otrzymają dodatkowe przedmioty kosmetyczne. Po oficjalnej premierze, gra przejdzie natomiast na model free-to-play.
Bartosz Stodolny