Frajerska rasa Tibii
Jak wiele gier sieciowych może pochwalić się, że żyje 20 lat? I czy któraś bardziej zawróciła w głowie polskiej młodzieży na początku bieżącego wieku?
Kolega tworzy mi postać. Potem zostawia mnie na głównym rynku z drewnianą maczugą. - Zejdź do kanałów i bij szczury - mówi. No dobra, ma to sens. W końcu gram w RPG-a, tutaj każda epicka przygoda zaczyna się od walki ze szczurami. Schodzę do kanałów, odpalam pochodnię i zaczynam. Wbijam drugi poziom, trzeci. Wracam na rynek i podchodzę do gościa, który pisze, że "sell hatchet 30gp". Kiedy za ciężko zarobione grosze ze szczurów kupuję swoją pierwszą broń od innego gracza, czuję... satysfakcję? Na pewno coś dziwnego. W końcu przeprowadziłem właśnie transakcję z zupełnie obcą osobą z innej części świata. Może powinienem mu podziękować? Zapytać o pogodę? A może zacznę z tym kimś gadać, wymienimy się doświadczeniami i zawiążemy piękną, wspaniałą przyjaźń? Tyle możliwości. Jest rok 2003 i ten wirtualny kontakt z drugim człowiekiem jeszcze zadziwia takiego gnojka jak ja.Dwa dni później koledzy z osiedla prowadzą mnie do kafejki internetowej mieszczącej się w piwnicach wyszkowskiej parafii św. Wojciecha. Półmrok rozcieńcza dziesięć monitorów z Tibią; grają nasi rówieśnicy i trochę starsi "chłopacy". Gdy przechodzę przed ekranami, oczy otwierają mi się cholernie szeroko. Widzę miecze, które płoną, jakieś kolorowe, elfickie polany, zbroje wyglądające jak najlepsze przedmioty w grze. Pal licho, że to tylko brzydkie, pikselowate sprite'y, plamki na monitorze. Dla mnie, gościa na szóstym czy siódmym poziomie, który od dwóch dni biega po wyspie dla nowicjuszy i z jakimś patykiem w garści zabija węże na bagnach, to autentyczne bogactwo. Wgapiam się w te przedmioty jak w prawdziwe sztabki złota. Ba, myślę, że nawet jakby ktoś tam wtedy postawił najprawdziwszą sztabkę złota, gdzieś między pożółkłą klawiaturą i butelką czerwonej Heleny, nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia jak Fire Sword w wirtualnej ręce kafejkowicza.Jeden z tych bardziej doświadczonych gości pyta znajomego, takiego Rafałka, który zawsze był trochę osiedlowym cwaniaczkiem, czy robił już quest u królowej Carlin. Moja ekipa nadstawia ucha. Quest u królowej Carlin? Pierwsze słyszymy. Wiemy tylko, że Carlin to jedno z trzech miast, do których teleportujemy się po wbiciu ósmego poziomu i opuszczeniu Rookgardu (wyspy nowicjuszy). Rafałek ma już ten ósmy poziom i biega właśnie zagubiony po głównym kontynencie gry. Mówi, że nie, nie robił tego questa.- No to dawaj, to zawsze na początku się robi. Chodź, cię zaprowadzę.Chłopak zaprasza Rafałka do party - czyli chce utworzyć z nim drużynę. Rafałek akceptuje i idzie za jego bohaterem po ulicach miasta, które po malutkim Rookgardzie przytłacza nas swoim rozmiarem. Po jakiejś minucie ich dwuosobowa drużyna faktycznie dociera do pałacu i staje przed niewyraźną postacią, która pełni funkcję królowej miasta. Patrzymy na to wszystko zafascynowani, zebrani w półokręgu przed stanowiskiem Rafałka, wdychając delikatną stęchliznę kościelnej piwnicy. Podczas drogi chłopak z kafejki wytłumaczył nam, że za ten quest dostaje się Plate Armor.- Musisz teraz schować wszystkie swoje rzeczy do plecaka, bo to królowa i nie można nic mieć przy sobie, jak się z nią rozmawia - tłumaczy. Rafałek chowa zatem katanę, Scale Armor, paręset monet dobytku i inne rzeczy do plecaka. - No dobra, a teraz stań przed królową i napisz "hail the queen". No, przez Q, i potem U, E, E i N. A teraz "ass you", ass przez dwa S. No. I enter.Wszyscy mrugamy w jednym momencie, bo na ekranie pod postacią Rafałka wybucha nagle krótki ogień, który zabiera mu prawie wszystkie punkty życia. Ostał się jeden. Ale tylko przez chwilę, bo zaraz zabiera go ten koleś z kafejki; jest z Rafałkiem w party, więc może go bezkarnie uderzyć w plecy. Cała akcja trwa jakieś 2-3 sekundy, po czym Rafałek już nie żyje, a chłopak z kafejki zabiera właśnie z jego ciała plecak, do którego Rafałek wcześniej włożył wszystko, co miał. Nigdy nie lubiłem Rafałka, ale wtedy nawet było mi go szkoda. Śmierć w Tibii to nie przelewki. A taka to już w ogóle.Nie mamy nawet za bardzo odwagi wjechać na tego starszego gościa, więc po prostu śmiejemy się nerwowo z całej akcji, że nieźle nas wrobił. Rafałek albo mruczy coś tam pod nosem, albo zaciska usta. Twarz ma całą czerwoną - i ze złości, i ze wstydu. Wszyscy jednak przyznajemy, że to był naprawdę dobry numer, no, no, ładnie, bo kto by niby pomyślał, że do królowej Carlin nie można pisać brzydkich słów, inaczej strażnicy sprowadzą twoje życie do 1 HP? Na pewno nie my. Ale już wtedy zastanawialiśmy się, kogo wrobimy przy najbliższej okazji...- Frajerska rasa Tibii - tak zwykliśmy potem mawiać, gdy grę mieliśmy już w małym palcu. - Jeśli chcesz przeżyć w tym świecie, to musisz zaakceptować frajerską rasę Tibii.A sposobów na udupienie drugiego gracza zawsze było dużo. Mogłeś kogoś zastawić w wąskich tunelach i zaczekać, aż zabiją go potworki. Za pomocą liny mogłeś sam "zlurować" jakieś silne bestie z niższego piętra lochu. Z kolei gdy sprzedawałeś przedmiot innemu graczowi, mogłeś w jego miejsce podstawić coś, co wygląda podobnie i jest bezwartościowe, a na miniaturce nie wzbudza podejrzeń nabywcy. Nieuważni się nabierali i za trzydzieści tysięcy monet mogli kupić coś, co nie jest warte nawet stu. Królowały fałszywe Blue Robe'y i Bright Swordy.Czasem to ty zrobiłeś kogoś w konia, a czasem sam byłeś ofiarą. Coś takiego jak "Elementarz tibijskiego krętacza" spokojnie mogłoby zostać napisane i mieć przy tym kilkadziesiąt stron zwartego tekstu. Lekcje ze skutecznego dymania tibijczyków zdecydowanie mogłyby być udzielane na osiedlowych audytoriach przy trzepaku. Spokojnie można by nakręcić tibijskie "Ocean's Eleven".Tyle sposobów, by wykochać drugiego gracza od góry do dołu, na najróżniejsze sposoby, nie wspominając już nawet o bezceremonialnym zabiciu go na jakimś pustkowiu. Życie w Tibii bywało brutalne, ale człowiek szybko przyzwyczajał się do tego survivalu i uczył się brudnych reguł gry - jeśli nie po to, żeby wrabiać innych, to żeby samemu przeżyć. Niby gra się po to, żeby uciec od prawdziwego świata, ale Tibia często przypominała nasze młodociane życie, gdzie wpierdziel albo chamski żart mogły być tuż za rogiem bloku. Z tą różnicą, że Tibia była bardziej bezlitosna. Wirtualna śmierć potrafiła bowiem wpędzić w stan depresyjny nawet na kilka dni. Ale wtedy zawsze mogłeś znaleźć pocieszenie u kolegów, którzy w którymś momencie, bliższym lub dalszym, przeżywali dokładnie to co ty.Bo widzicie, Tibia była przystępna. Każdy gówniarz z osiedla, który miał komputer z ziemniakiem zamiast karty graficznej, mógł ściągnąć bezpłatnie tę brzydką grę i zanurzyć się w jej ogromnym świecie. Ten świat z kolei mógł nie być specjalnie piękny czy odkrywczy, ale wystarczyło, że działał, oferował jasny zestaw reguł i że przebywał w nim co drugi chłopak, którego mijało się na szkolnym korytarzu. Do tego był czymś nowym. Internet w tamtym okresie stawał się już powszechny, ale wciąż pachniał świeżością i niezbadanym potencjałem. Nagle z ziomkami mogłeś nie tylko pograć w gałę czy pójść "na domofony", ale też leczyć ich, gdy walczyli ze smokiem albo kupić wspólnie guild house.O, to było coś. Ten guild house. Stworzyliśmy gildię i złożyliśmy się złotem na naszą siedzibę. To był duży, kilkupiętrowy budynek nad wodą, położony na północ od Carlin i zachód od Ab'Dendriel. Chyba. W głowie utrwaliło mi się przede wszystkim to niepodrabialne uczucie wolności, dumy i "bycia na swoim". Kij z tym, że byłem tylko gimbusem grającym w bardzo brzydką grę komputerową. To był mój guild house, kupiony za ciężko zarobione fikcyjne pieniądze. Miałem tam swój pokój, mogłem kłaść rzeczy i przestawiać meble. Mogłem wejść do guild house'u i czuć się najbezpieczniej. Tutaj nie był w stanie ruszyć mnie ani żaden potwór, ani gracz. Jakoś bardzo krótko mieliśmy tę siedzibę, nie pamiętam już dlaczego, ale nigdy nie zapomnę, że przez jakiś czas była po prostu nasza.Nie będzie też pewnie przesadą, kiedy powiem, że w pewnym momencie żyliśmy Tibią. Kiedy w nią nie graliśmy, siadaliśmy na parapecie przy klasie albo pod klatką jak prawilne chłopaki z osiedla i dyskutowaliśmy o wszystkim, co z Tibią związane. Kto z kim prowadzi wojnę na serwerze, gdzie najlepiej expić, jak najszybciej wbijać skille, co teraz robimy, kto nas ostatnio zabił, kogo ostatnio zabiliśmy, gdzie idziemy na potwory, co kupiliśmy, za ile, w którym mieście najlepiej mieszkać i dlaczego w Ab'Dendriel, którą broń najlepiej kupić, jakich czarów najlepiej używać. Potrafiliśmy wstawać o szóstej rano w weekend, żeby zająć miejscówkę do wbijania levela.Masę czasu spędzaliśmy też na kafejkach - nawet jeśli nie graliśmy, to patrzyliśmy, jak inni grają. Była taka jedna pięć minut od osiedla. Jej właściciel miał z czterdzieści pięć lat i młócił jak zły w World of Warcraft. Pamiętam go jako wąsatego loladina. Miał córkę, która czasami grała z nim, choć bardziej niż podbijanie raidów, interesowało ją przebieranie swojej czarodziejki. Nas z kolei interesowała tylko Tibia. WoW był zbyt elitarny.Z kumplami, i wyszkowskimi, i wirtualnymi, przeżywałem najróżniejsze tibijskie przygody, ale na kumplach zarobiłem też swoje pierwsze w życiu pieniądze. Takie prawdziwe, sygnowane przez polskich królów, co się je wkłada do portfela. Chyba nie miałem jeszcze wtedy portfela, ale byłem zadziwiająco przedsiębiorczy. Ilekroć widziałem na serwerze, że ktoś sprzedaje jakiś przedmiot trochę poniżej jego standardowej ceny, natychmiast go kupowałem. Wędrowałem po miastach, ubijając kolejne deale, a potem od razu próbowałem sprzedać dany przedmiot komuś innemu o 5-10 tysięcy drożej. Po tej standardowej cenie.W taki sposób dorobiłem się małej fortuny, mimo że wojownik był ze mnie cherlawy i level zawsze miałem dosyć smutny. W pewnym momencie lwią część gry spędzałem, nabijając w spokoju poziom magiczny (trzeba było po prostu rzucać czary oraz dużo jeść) i przeglądając tablicę handlową w poszukiwaniu okazji. Co ciekawe, nikt mnie tego nie nauczył. Ta smykałka do interesów była wynikiem jakiegoś dziwacznego biznesowego instynktu, który nawiedził mnie chyba z kosmosu, bo nie dostrzegam go w sobie już od co najmniej dekady.Dylogia Zamkniętych Drzwi:
Tibijskich pieniędzy miałem tak dużo, że zacząłem je sprzedawać kolegom i obcym w Wyszkowie za prawdziwe pieniądze. Tysiąc złota za złotówkę, bo gdzieś po tyle chodziło na Allegro. Chłopaki podchodzili do mnie i dawali mi piątaka czy dychę. Później ja wracałem do domu i wysyłałem im równowartość tego w Tibii. Zarobiłem w taki sposób z czterysta, może nawet pięćset złotych. Moje pierwsze pieniądze. Kupiłem za nie Radeona 9600, bo choć Tibia śmigała na ziemniaku, ciągnęło mnie jeszcze na szczęście do innych gier, które były nieco bardziej wymagające. Na ciebie patrzę, Książę Persji.A teraz, zupełnie nagle i znienacka, i kiedy to się w ogóle stało, mamy 2017 rok. Tibia ma już bite dwadzieścia lat, ja dwadzieścia pięć. Siedzę właśnie w pracy i piszę ten tekst. Ściągnąłem z tej okazji samą grę. Już na oficjalnej stronie zauważyłem pierwszą zmianę - licznik zalogowanych właśnie graczy pokazał 6 tysięcy. Paręnaście lat temu było to stałe 50 tysięcy. Choć i tak muszę przyznać, że jestem zaskoczony, że tak archaiczny twór ciągle w ogóle żyje i ma się jako-tako. W końcu minęło dwadzieścia wiosen.Proces stworzenia postaci i ściągnięcia klienta zajmuje mi jakąś minutę. Podczas instalacji dowiaduję się też, że chociaż wybrałem faceta, to zawsze mogę zmienić płeć. No proszę, nie mieliśmy takich bajerów w '97. Na szczęście w głównym menu jakaś wmontowana encyklopedia tłumaczy mi, że demon to najgroźniejszy potwór w grze*. To się akurat nie zmieniło; przez dwadzieścia lat aktualizacji, nowych kontynentów, mechanik i potworów, Tibii nie nawiedziło nic silniejszego niż demon. Jest w tym coś pocieszającego.Prawdziwego szoku doznaję jednak tuż po zalogowaniu się. Wokół chaos, lawa, czarne skały żywcem wyjęte z Mordoru i zielone kryształy urwane z Crasha Bandicoota. I samouczek! Gra mówi mi, gdzie mam iść i co klikać, żeby działy się rzeczy. Za moich czasów jak ktoś ci nie wytłumaczył jak użyć liny, to mogłeś równie dobrze gnić sobie w jaskini po wsze czasy. W każdym razie idę przez jakieś kosmiczne pobojowisko, pamiętając, jak kiedyś grę zaczynało się w skromnej świątyni obok kapłana Cipfrieda, tuż przy spokojnej wiosce, gdzie w kanałach zabija się szczury, idę i zabijam jakiegoś rannego smoka. Okej, myślę sobie. Tibia miała czas, żeby się zmienić. I nie próżnowała. Na dobre i na złe, w czym uświadamia mnie przycisk "Store" kierujący nas do sklepu z mikrotransakcjami.Dwie minuty później trafiam już do znacznie spokojniejszego miejsca o nazwie Adventurer's Outpost. To wtedy orientuję się, że Rookgard już nie istnieje**. To była ta wyspa dla ludzi na poziomie mniejszym niż ósmy, na którą trafiał w pierwszej kolejności każdy gracz. Masę przygód tam swego czasu przeżyłem. Ale teraz jest tylko Dawnport, gdzie od razu możemy testować którąś z czterech klas Tibii, zamiast, jak dawniej, biegać niby dzikus z maczugą, bijąc węże.To pewnie nawet lepiej. To wszystko jest dobre, nawet jeśli nie jest już moje. Nie podoba mi się natomiast, ale i nie dziwi, co innego: strasznie tutaj pusto. Na ciasnym ryneczku Rookgardu, gdzie kupiłem swoją pierwszą broń, zawsze kręciło się po kilkanaście osób; ktoś gadał, ktoś krzyczał, no, jak to na ryneczku. Tutaj jest tylko mnóstwo śmieci na podłodze i zimna pustka. Czuć brak tych pięćdziesięciu tysięcy online. Pierwszą osobę spotykam dopiero dziesięć minut później, zabijając trolle z ognistej różdżki. Witam się z nią, tak po prostu, i pytam po angielsku, jak się ma. Postać odpowiada pytaniem: skąd jesteś? Ja, że Polska. On, że on też.Już na kanale prywatnym pyta mnie, czy mam PACC-a. PACC to inaczej Premium Account, czyli ulepszenie konta, które daje graczowi bardzo wiele korzyści. Miałem kiedyś PACC-a, kupiłem go za sprzedawanie złota kolegom, Radeona i PACC-a, a potem ktoś mnie zhakował. To chyba wtedy zresztą stwierdziłem, że starczy mi Tibii i może pora zobaczyć inne krajobrazy. Piszę więc temu gościowi, że nie, nie mam PACC-a, że zalogowałem się do gry po raz pierwszy od parunastu latu i trochę się, kurczę, zmieniło. Nic już mi nie odpisuje. Sam wylogowuję się niedługo po tym.Z dawnych czasów pamiętam jeszcze jedną rzecz. Pewnie wiecie, że na każdym osiedlu musi być jeden rudy i jeden gruby, inaczej zgrzytają trybiki rzeczywistości. U nas był i rudy, i gruby. Ba, rudych mieliśmy nawet dwóch, łącznie z niżej podpisanym. Gruby nazywał się natomiast... Powiedzmy, że Pączuś. I Pączuś, jako jeden z najbliższych ziomków, bywał ze mną i resztą ekipy na wszystkich akcjach, które przychodziły nam do naszych głupich głów.Mówiąc "akcje", mam na myśli różne niemiłe rzeczy, bo kiedy nie graliśmy w Tibię, robiliśmy większe i mniejsze świństwa dorosłym wokół. Uwielbialiśmy na przykład denerwować lokalnych meneli albo dzwonić domofonem z suchymi żartami. Wtedy akurat była zima i z tej okazji łaziliśmy po blokowiskach, rzucając śnieżkami w okna. W pewnym momencie, całkiem zresztą słusznie, jakiś facet wkurzył się tak, że wybiegł z klatki, żeby nas pogonić. Rozbiegliśmy się na wszystkie możliwe strony, siedem czy osiem gnojków na krótkich nóżkach zasuwających jak bardzo szybkie resoraki. Dwóch uciekło do domu, większość prosto na osiedle, bo tam czuliśmy się bezpiecznie. Pół godziny później wszyscy wymienialiśmy się gorącymi wrażeniami z tej szaleńczej ucieczki. Ale nasze zachwyty nie trwały długo, bo zauważyliśmy, że nie ma Pączusia.- Ej, ty biegłeś z Pączusiem?
- Nie, myślałem, że on z wami.
- No nie...Zaczęliśmy się trochę martwić, co jak na bandę niezarośniętych neandertalczyków, było czymś znamiennym. Przespacerowaliśmy się po osiedlu, rozglądając się za Pączusiem, jakby miał gdzieś leżeć niby wielka porzucona zabawka. Pusto. Poszliśmy więc wreszcie do jego domu, szybko przypomnieliśmy sobie imię (Bartek, chłopaki, Pączuś ma na imię Bartek) i zapytaliśmy jego mamy, czy jest. Nie było go. No to już naprawdę się zestresowaliśmy, że ten facet, co nas gonił może go jednak złapał czy coś. Może coś mu zrobił. Ale co my mogliśmy? Byliśmy tylko dziećmi. Stwierdziliśmy więc, że zaczekamy na rozwój wypadków i w tym czasie pójdziemy na kafejkę. I wyobraźcie sobie, że właśnie tam, zupełnie przypadkowo, znaleźliśmy Pączusia. Siedział sobie, cały spocony i czerwony, tuż za jakimś gościem i patrzył, jak ten gra w Tibię.Strasznie się wtedy z tego śmialiśmy. I z niego. Że w momencie paniki każdy spylał tam, gdzie uważał, że będzie bezpieczny i wszyscy uciekli a to do domu, a to na osiedle, a ten z automatu pobiegł na kafejkę patrzeć na Tibię.I wtedy bardzo sobie z niego drwiliśmy, ale teraz w sumie rozumiem Pączusia. To był całkiem niezły wybór, Bartek.Patryk Fijałkowski* i kłamie, bowiem okazuje się, że demon jest we współczesnej Tibii bardzo miernym potworem; teraz są choćby Juggernauty
** Rookgard jednak na szczęście istnieje, w czym uświadomił mnie nasz czytelnik Whis; do felietonu podchodziłem z perspektywy gracza, który odpala grę po raz pierwszy po parunastu latach i mówi, co widzi; Dawnport może i sugeruje, że całkowicie zastąpił Rookgard, ale okazuje się, że kultowa wyspa wciąż istnieje i można się do niej dostać