Forza Horizon 4 - recenzja. Jak pory roku Vivaldiego
Zmienia się werdykt w moich oczach.
Jest świat mniej realistycznych wyścigów i jest Forza Horizon. Są The Crew, V-Rally, Onrush, Driveclub czy relikty minionych epok i są Forzy Horizon. Zwłaszcza Forza Horizon 3. A teraz również 4. To, co studio Playground osiągnęło ze swoją „zabawową” marką, czymś pierwotnie całkowicie pobocznym w stosunku do wizytówki Microsoftu, przerasta moje granice dziennikarskiej wytrzymałości. Wyjątkowo trudno przestać mi być oddanym fanem, a stać rzeczowym recenzentem. Dwa lata temu, podczas legendarnej w moim mniemaniu podróży do Australii, szczęśliwie nie musiałem. Dziś, że tak zaintryguję spoilerem, droga na skróty jest niemożliwa. Ale musicie ze mną wytrzymać do samego końca, by zrozumieć prawdziwy powód. Po szkocku to rozegram, muszę trochę pościemniać i przysknerzyć, nim wyłożę kawę na ławę.
W jakiś sposób odstępstwa od normy związane z tą czy inną Forzą wynikają zazwyczaj z powodu czasów, w jakich zostały wydane same gry. Bowiem marka żywo reaguje na trendy lub dziwactwa swojej krótkiej epoki. I widać to nie tylko w ścieżkach dźwiękowych, gdzie bogactwo najświeższych szlagierów rodem z podziemnych klubów największych miast czasem nawet o kilka tygodni wyprzedza swoją popularność. Dlatego przykładowo zeszłoroczne Motorsport 7 naznaczone zostało koszmarem skrzynek z lootem. Dlatego najbardziej głupawy, nierealny pomysł, jakim były… tory z Hot Wheels w Horizon 3, otrzymał swoje własne, pełnoprawne DLC, które zadziałało wyłącznie przez niezbitą pewność, z którą było reklamowane. I z tego powodu, z tej gonitwy za byciem cool, największy plus „czwórki” dla niektórych okaże się jej jedynym mankamentem.
Bo u podstaw, na płaszczyznach modelu jazdy, konstrukcji otwartego świata, scenariuszy ukartowanych przez deweloperów torów, klimatu niepowtarzalnej wolności - jest absolutnie genialna. Trudno zepsuć coś, co już raz zadziałało idealnie, niełatwo pozbyć fantastycznych projektantów tej iskry fenomenu. A Playground najwyraźniej sprzyja dwuletni cykl wydawniczy, albo tak przynajmniej będzie nam się wydawać, dopóki mydlana bańka nie pryśnie, a portali branżowych nie zaleje potok fekaliów, który w końcu buchnie ze szkockiej firmy (tę katastrofalną wizję sponsoruje niedawny finał burzliwej historii Telltale). Od ośmiu lat szlifują swoją wizję arcade’owego przemierzania wirtualnych światów. I zamiast rozmieniać się na drobne czy łapać za ogon osiemnaście srok jednocześnie (hejka, Ubi!), pozostają wyłącznie przy tym, co wychodzi im tak dobrze, jak nikomu w całym gatunku.
Rozumiem przez to, że momenty, w których wylecisz z asfaltowej drogi na gigantyczną równinę, przejedziesz się wzdłuż chłodnego wybrzeża morza, przetniesz nocne ulice europejskiego miasteczka albo włóczyć się będziesz wilgotnym od porannego powietrza lasem, będą sprawiały Ci autentyczną frajdę. Za pierwszym razem, dwudziestym i setnym. Autorzy o tym wiedzą. Dlatego nie muszą cudować, wrzucać Cię za ster samolotu lub miniaturyzować całego kontynentu. Zdają sobie sprawę, że trasa na zboczu pustej góry będzie u nich Przeżyciem. Albo czymś przyjemnym, lekkim, przepełnionym zabawą, albo koszmarem wynikającym z nierównej walki z siłami natury - w zależności od tego, jakie są preferencje osoby grającej. Niemniej pod względem „czystości” zachwytu, jaki sprawia sama jazda, po prostu nie mają konkurencji.
Tropikalne wakacje bywają najwyraźniej męczące, dlatego Playground postanowiło wrócić nie tylko do Europy, ale również swoich własnych jej zakątków - Szkocji. Horizon 4 wymienia plażowe psoty na brytyjską dostojność. W miejscu tropikalnego lasu zobaczysz las wyciągnięty niemalże z rajdów WRC. Szklaną metropolię zastąpią ciche ulice przepięknego Edynburga (jak żywo przypominającego Pragę z „głównego” odłamu serii). Pustynię wymienią mokradła. A lazurowe wybrzeże smutne, brudne morze, w którym nikt się nie kąpie. Nawet jeśli Twój avatar przyjechał tutaj, standardowo, wraz z całym Festiwalem, gdy zostawiasz w tyle dudniące od basu, plastikowe miasteczko wiecznego melanżu, o potrzebie zamerykanizowanej uciechy przypominać będą już tylko nadpobudliwi prezenterzy stacji radiowych. A przecież nawet ich wymienić można na barokowe szlagiery Jana Sebastiana Bacha czy Vivaldiego (Classic FM) i wzbogacić nową Forzę o nutę sentymentalnej refleksji.
Oczywiście, wyobraźnia projektantów wyciska z tych urokliwych wizytówek ostatnie soki. Znowu z pasją ryknąłem, widząc, jaki tor dały tutaj niepozorne kamieniołomy, wiejskie tereny albo zalesione doliny. Nie jest to jednak już piaskownica tak szalenie różnorodna - kalejdoskop doznań wizualnych urozmaić tym razem musi oczko w głowie wszystkich marketingowców Microsoftu: cztery pory roku. To właśnie porównywanie, jak okolice tego samego, zupełnie „naszego” jeziora zmieniają się wraz z kolejnymi sezonami, powinno sprawić największą frajdę. I nie ma w tym ściemy. Zupełnie inaczej świat prezentuje się zimą; to nie kwestia większego poślizgu czy prószącego z nieba śniegu, który tylko odrobinę różnić się będzie od letniego deszczu. Cała mapa (zauważalnie mniejsza od Australii) ulega całkowitej metamorfozie. Wyścig otwierający, miksujący wszystkie pory roku, zwyczajnie miażdży. A potem w ciągu trzech lub czterech godzin podstawowej kampanii sprawdzicie cztery odsłony Szkocji wzdłuż i wszerz. Polecam się przyłożyć, nie zdobywać punktów potrzebnych do kolejnych rozdziałów najszybszą dostępną metodą. Niech ta przygoda potrwa dłużej.
Za ostatnim zakrętem nie czeka nic przełomowego. Nawet kultowe Showcase’y, wyreżyserowane, bombastyczne wyścigi z samolotem, pociągiem, crossami czy poduszkowcem (!), nie są warte pośpiechu. Ba, jest też spora szansa, że podobnie jak ja, odrobinę się rozczarujecie formą właściwej rozgrywki w Horizon 4. Wyłączyłem się na wieści o produkcji kilka tygodni temu, całkowicie ominęła mnie zatem informacja, iż władza nad porami roku (najbardziej czadowym elementem gry, podkreślmy to jeszcze raz) nie leży w rękach graczy. „Gra jako usługa” z wymagającymi planowanych sesji (nomen omen) sezonami - oto trend, za którym teraz pobiegła seria. Dlatego gdy zakończyłem w kampanii ostatnią porę roku, nagle stała się jasień, a na mapie objawił się zegar. „Do następnej pory roku (ustalonej przez nas, autorów) jeszcze 5 dni, 6 godzin i 24 minuty”. Gdyby kogoś nawet nie interesowała ewentualna opcja dowolnego skakania po wirtualnych kalendarzu, co uważałbym za przejaw dziwności, to z sezonami powiązane są kilkuwyścigowe turnieje, czyli jedyne singlowe wydarzenia, które wymagają prawdziwego skupienia.
Po co to? Ano po to, by trzymać Was cały miesiąc w okolicach konsoli/komputera nawet w tak przyziemnym celu, jak porównanie kilku atmosferycznych wariantów tego samego toru. Żeby łatwiej było zsynchronizować się z całą watahą obcych graczy i korzystać z najlepszego multi, jakie znamy w gatunku okołowyścigowym. Ale ja w takim razie nawet swoją niekrótką przygodę z Horizon 4 uważam za wybrakowaną. Poznałem na wylot jedną porę roku (nostalgiczną jesień). Resztę zaledwie polizałem przez papierek. Ot, znak czasu. Cześć! Bardzo chciałeś pohasać na śniegu dobry wieczór lub dwa, ale w tygodniu zimowym praca i inne obowiązki uniemożliwiły Ci intensywne granie? Peszek, poczekaj do następnego miesiąca. Fortnite, głupcze. Musisz grać regularnie, bo tak. I to nic, że zapłaciłeś ponad dwieście złotych. Nie do Ciebie będzie należała decyzja.
Jasne, to ma też swoje plusy. Autorzy przez miesiące będą wrzucać do gry świeże wydarzenia, które maniakom umilą czekanie na rozszerzenia z krwi i kości (które już w „trójce” wywalały z kapci). Ja po prostu wolałbym wybór. Chciałbym móc się „odłączyć” i zwyczajnie pobawić według własnego widzimisię. Czy to dziwne?
Jestem przekonany, że i tym razem tekst o premierowym kształcie Forzy ma jakąś datę przydatności, a kwestia pór roku będzie modyfikowana na przestrzeni następnych miesięcy. To nie pierwszy raz, że na (poza tym doskonałej) marce prowadzi się dziwne eksperymenty. Z bólem, ale przyzwyczajam się. Moim zadaniem musi być jednak wydanie krótkotrwałego choćby sądu, a serce nie pozwala przymykać oczu tylko dlatego, że cała reszta pakietu jest, posługując się młodzieżową terminologią, totalnym sztosem. Takim, serio, na maksymalną ocenę według wszystkich skali oprócz irytującej „maks to ideał, a ideał nie istnieje, więc nie wolno wystawiać maksa!”. Szczerze nie jestem w stanie określić, ile czasu wytrzymam z obecną formułą tutejszej rozgrywki. I czy będę rzeczywiście powracał regularnie, każdego weekendu, by z Wielkiej Brytanii wyciągnąć kolejne cudowne doświadczenia. Jeśli tak, a do tego „czwóreczka” będzie rozwijać się w pociągającym kierunku, wrócimy do tego wątku, zapewniam. Jednak jeśli z powodu następnych premier najpierw wypadnę z obiegu, a w końcu w ogóle przestanę włączać Xboksa, to… no, to poczekamy do prawdziwego DLC.