For Honor - recenzja. Tylko dla najlepszych
A znacie to? Samuraj, Wiking i rycerz wchodzą razem na pole walki...
For Honor to buzująca testosteronem gra, której prawdziwe serducho skryto za powłoką tak trudną do przebicia jak tarcza wikińskiego Dróttinna. A nawet gdy uda się ją przebić, dalej nie jest idealnie. Mimo to Ubisoftowi należy się szacun za debiut kolejnej świeżej marki, która potrafi oczarować gracza momentami czystego geniuszu.
Platformy: PC, PS4, Xbox One
Producent: Ubisoft Montreal
Wydawca: Ubisoft
Dystrybutor: Ubisoft Polska
Data premiery: 14.02.2017
Wymagania: Intel Core i3-550/AMD Phenom II X4 955; 4GB RAM; GeForce GTX660/GTX750ti/GTX950/GTX1050/AMD Radeon HD6970/HD7870/R9 270/R9 370/RX460
Grę do recenzji udostępnił dystrybutor, zdjęcia w większości pochodzą od wydawcy. Graliśmy na Xboksie One
Rozstrząsanie tego, w jaki sposób akurat te trzy armie muszą toczyć między sobą nieustanną wojnę, nie ma większego sensu. Poświęcenie temu zagadnieniu większej ilości miejsca mogłoby poskutkować jedynie kilkoma niezdanymi maturami z historii, więc po prostu odpuszczam, bo i nie o to w For Honor chodzi. Jak zresztą w każdej innej bijatyce. Tak właśnie - choć na obrazkach gra może przypominać gry pokroju Samurai Warriors, w których potężny bohater gracza przebija się przez hordy wrogów jak przez zboże, For Honor jest hybrydą, która więcej czerpie z bijatyk, niż z gier musou, o hack & slashach nie wspominając. I błyszczy najjaśniej, gdy to bijatykowe serducho może pokazać. Ale na to trzeba sobie zapracować.
Dzięki Ubi za alfy i bety, które na pewno odsiały jakiś procent graczy liczących na efektowne szlagi rozdawane 12 bohaterami na lewo i prawo. Ba, odsiałyby pewnie i mnie, gdybym nie został jedynym chętnym w redakcji do zrecenzowania gry. Początki były trudne, zwłaszcza że przesiadałem się przecież z bardzo dynamicznego Nioha.
For Honor chodzi w innej wadze. Nawet wybierając najzwinniejszych z tuzina wojowników i wojowniczek, trzeba pogodzić się ze sporym bezwładem sterowania mniej lub bardziej opancerzoną postacią i mocno odczuwalnym ciężarem żelastwa, którym wywija. Każdy szlag kosztuje oczywiście część paska wytrzymałości, więc nie ma głupszej strategii niż próba spamowania ciosami bez ładu i składu.Niestety, For Honor jest kiepskim nauczycielem. Samouczki uczą jedynie podstaw, nie próbując nawet tłumaczyć strategii i zastosowań poszczególnych ciosów danej postaci. Te możemy obejrzeć sobie na malutkich, pozbawionych głosu filmikach. Gdzie w tym sens, by gracz własnoręcznie musiał odbębniać tutorial z gatunku "masz cios słaby i cios silny, gdy miecz trzymasz z prawej strony, blokujesz ataki z niej nadchodzące", a dużo ważniejsze dla frajdy z gry (bo i dla przetrwania na polu bitwy) strategie jedynie oglądał?JTNDZGl2JTIwc3R5bGUlM0QlMjdwb3NpdGlvbiUzQXJlbGF0aXZlJTNCcGFkZGluZy1ib3R0b20lM0E1NyUyNSUyNyUzRSUzQ2lmcmFtZSUyMHNyYyUzRCUyN2h0dHBzJTNBJTJGJTJGZ2Z5Y2F0LmNvbSUyRmlmciUyRkVsYXRlZFNlY3JldEFmZmVucGluc2NoZXIlMjclMjBmcmFtZWJvcmRlciUzRCUyNzAlMjclMjBzY3JvbGxpbmclM0QlMjdubyUyNyUyMHdpZHRoJTNEJTI3MTAwJTI1JTI3JTIwaGVpZ2h0JTNEJTI3MTAwJTI1JTI3JTIwc3R5bGUlM0QlMjdwb3NpdGlvbiUzQWFic29sdXRlJTNCdG9wJTNBMCUzQmxlZnQlM0EwJTNCJTI3JTIwYWxsb3dmdWxsc2NyZWVuJTNFJTNDJTJGaWZyYW1lJTNFJTNDJTJGZGl2JTNFTo głupie i na pewno będzie kosztowało Ubisoft kilku graczy, bo For Honor jest grą, która nie sprawia frajdy słabym. Ba, pierwsze mecze potrafią boleć, gdy przeciwnik wydaje się korzystać z jakichś tajnych kombinacji. Trzeba zebrać swoje bęcki i idące z nimi doświadczenie, by przekonać się, że tak - na pierwszy rzut oka - ubogi system szlagów z lewej, prawej i góry ma w sobie nielichą głębię. Choć rozłożoną na 12 postaci, które łączą podstawy, ale gra się nimi zupełnie inaczej. Podział na trzy frakcje nie oznacza bynajmniej, że mamy do czynienia z trzema zestawami klonów.Im szybciej, zrezygnujecie z bezpiecznego Strażnika, tym prędzej docenicie to zróżnicowanie. Choć - i tak być absolutnie powinno - opanowanie nowej postaci nie przychodzi łatwo. Zmiana wszechstronnego Strażnika, na uzbrojoną w wywołującą krwawienie włócznię Nobushi to konieczność opanowania zupełnie nowego podejścia do walki. Ba, ona ma nawet czwartą postawę. Oprócz tego, dzięki swojemu zasięgowi świetnie nadaje się do wspierania mięsa armatniego w trybie Dominacji, a w rękach sprawnego gracza nie musi bać się nikogo dzięki ruchom pozwalającym zachowywać dystans do wroga i karcić go ukłuciami wywołującymi krwawienie.Nie ona jedna modyfikuje nieco podstawy wpajane przez samouczek. Inni też potrafią mieć więcej postaw niż tylko lewo/prawo/góra. Uzbrojona w dwa krótkie miecze (i wyjątkowo upierdliwa dla wolnych postaci) Rozjemczyni gardę po wybranej stronie trzyma tylko przez chwilę. Wyczucie z której strony nadejdzie jej cios to trudna sprawa. Jeszcze trudniej wykonać na nim paradę (mocny atak w odpowiednim momencie wrogiego zamachu) będącą dla niektórych postaci podstawą do wciśnięcia własnego combosa. Paradę, której uzbrojony w kiścień Pogromca nie wykona, ale on z kolei może przejść w tryb, w którym automatycznie będzie blokował ciosy. Na drugim spektrum listy zawodników są wielkoludy - Shugoki czy Egzekutor. Sam nie umiem (jeszcze?) nimi grać, ale gdy przychodzi stanąć naprzeciw jednej z tych bestii wciąż czuję respekt. Jedno rozbicie gardy, którego nie uda się skontrować może ustawić pojedynek.Z każdą poznawaną postacią system walki w For Honor pokazuje coraz ciekawsze kolorki, dlatego szkoda, że samouczek jest tak ograniczony. Słodko-gorzką wiadomością jest fakt, że jego bardziej rozbudowaną wersją jest fabularna kampania. Ta pozwala poznać każdą z frakcji w serii krótkich misji, w których wcielimy się w kilku jej wojowników. Po części to też taka fabularna podbudówka dla każdego z bohaterów pozwalająca poznać bliżej do tej pory bezimienną postać. Scenariusz nie powala finezją, a choć autorzy próbowali dodawać do sieciowej formuły jakieś nowe elementy, to czuć po prostu, że kampania jest jedynie uzupełnieniem multiplayera, a nie wartością samą w sobie. Kupno For Honor z nastawieniem, że zaliczy się tylko ją, byłoby głupotą. Ale zagranie, by lepiej poznać bohaterów, którym jeszcze nie dało się szansy? Czemu nie. Zwłaszcza że niektórzy bossowie potrafią być znakomitymi egzaminatorami.
Ale serce For Honor bije w sieci. I cierpi na arytmię. Ba, na dobre czy złe - pachnie trochę Evolve, gdzie główny tryb również miał pewne niedostatki projektowe. W For Honor tym trybem jest Dominacja, w której dwie drużyny walczą o kontrolę trzech punktów na mapie. Oprócz graczy ściera się też sterowane przez SI mięso armatnie przepychające front w jedną lub w drugą stronę na jednym z punktów. Zabijanie tych żołnierzy jest łatwą drogą do odblokowywania dodatkowych umiejętności w trakcie bitwy (w zależności od postaci jest ich kilka do wyboru - leczenie, granaty, ostrzał, nieblokowalne ciosy itp.), ale łojąc mobki, meczu się nie wygra. Trzeba zajmować punkty i bronić ich.I uwierzcie, że potrafię mieć ciary, gdy po pokonaniu jednego wroga oraz zajęciu punktu, widzę już, jak kolejny wspina się po schodach twierdzy, by rzucić mi wyzwanie. Na moment drużynowa batalia niknie w tle, bo ważna część meczu rozstrzygnie się tu i teraz. Za moment nastąpi sąd boży, po którym na placu boju zostanie ten lepszy. Bo system walki w For Honor jest na tyle rozbudowany, ale i uczciwy, by ten minutowy pojedynek naprawdę dał na to pytanie odpowiedź. W starciach 1 na 1 bardzo mało zależy tu od przypadku. Są kapitalne, emocjonujące, sprawdzające umiejętności i wiedzę o systemie. Oraz spryt, bo skuteczny atak często jest efektem dobrej zmyłki. Przyzwyczajenia wroga do pewnego schematu i złamania go. Anulowania mocnego ciosu, na który się szykował. Wykorzystania elementów otoczenia (przepaści, kolce, gejzery, ogniska), na które nie zwrócił uwagi. O ile w bijatykach po dostaniu w tyłek umiem uciekać w wymówki pokroju "ajjjj, ułamek sekundy wcześniej i bym go miał; źle mi się wcisło", tak w For Honor wiem, że przeciwnik był po prostu lepszy. A to mocno nakręca na kolejne starcia.
Tyle tylko, że w Dominacji walki 1 na 1 są rzadkie. Są scenariuszem idealnym, który - podobnie jak polowanie na potwory w Evolve - jest kapitalną ideą, do której rzeczywistość może jedynie dążyć. Więc zamiast pojedynków, często mamy "bandę łysego", gdy dwóch atakuje jednego. Ubisoft wprowadził na takie okazje system Zemsty, której pasek zapełnia się po blokach, unikach i otrzymywanych ciosach, a po aktywacji daje bonusy do ataku i obrony, ale to tylko doraźne działanie, które wprowadza jeszcze większy chaos na polu bitwy.For Honor nie radzi sobie po prostu z większą liczbą przeciwników, więc skomunikowane grupy biegają razem i wypaczają sens najważniejszego trybu. Podobnie jest w Eliminacji, gdzie każdy z graczy rozpoczyna od pojedynku z innym, a ten kto przeżyje może dalej biegać po mapie, by pomagać towarzyszom. Ważny niuans - kończąc zdrówko wroga mocnym atakiem, mamy możliwość wykonania egzekucji, która wyłączy możliwość przywrócenia go do walki przez innego członka drużyny.Nikt nie zakłóci pojedynku w... Pojedynku do przewagi w 5 rundach, gdzie można wykorzystać wszystkie opanowane sztuczki oraz sporo elementów otoczenia. Areny są przepiękne, w ogóle cała gra jest prześliczna (jeśli nie liczyć rozmycia ekranu po bokach) i absolutnie jest jedną z produkcji, w których walczy się wojami wyglądającymi jak postacie z prerenderowanych scenek gdzie indziej. Jest też brutalna, ale w sposób pasujący do akcji na ekranie. To gra o twardzielach dla twardzieli - trup ściele się gęsto, głowy spadają z ramion.Im dłużej się gra, tym kapitalne starcia czy nawet drobne momenty, które chce się skwitować krótkim "WOW", zdarzają się częściej. A im więcej wiesz o systemie walki, tym bardziej doceniasz nawet typa, który przed chwilą odciął ci łeb. For Honor podmienia w gatunku taktycznych strzelanek to drugie słowo na siekankę. Efekty bywają fantastyczne, a zwycięstwa piekielnie satysfakcjonujące. Ale są jeszcze dwa elementy obniżające ocenę.
Zacznijmy od mikrotransakcji. Tak, ten rak jest już wszędzie i nie powinien dziwić, ale wybaczcie - będę się dziwił, że w grze kosztującej ponad 2 stówy na samym początku muszę sobie "zrekrutować" za walutę w grze bohaterów, by móc ich rozwijać. Zmieniać wygląd, dawać lepsze przedmioty itp. Ba, niczym w rasowym fritupleju mogę wykupić sobie w sklepie "status Czempiona" na miesiąc czy rok, by szybciej zdobywać doświadczenie, zgarniać lepszy loot i inne bonusy.Mało tego, za prawdziwą kasę mogę sobie od razu odblokować wszystkie umiejętności postaci - te, które potem odblokowuje się do wykorzystania w trakcie meczu. Znak czasu? Może, ale wkurzający. Choć pewnie nie narzekałbym, gdybym nie czuł, że ekonomia gry jest podrasowana pod kątem zachęcania gracza do wydawania kasy. Stal zarabia się tu wolniusieńko, loot po meczu jest marniutki, a skrzyneczki gwarantujące rzadkie przedmioty tylko czekają na frajera. Takim systemem Ubisoft poddusza frajdę z ukończenia kolejnego meczu. Nie płacisz, to dostajesz okruszki.Jest też kwestia internetu. For Honor go wymaga. Zawsze, nawet gdy gramy z botami czy w kampanię. Ale nie to jest złe. Otóż autorzy wymyślili sobie, że skoro ich gra w sercu jest bijatyką, to zamiast dedykowanych serwerów, oprą ją o połączenia peer to peer. Efekt? Gdy ktokolwiek wyjdzie z meczu, gra pauzuje na chwilę, dostosowując się do nowych warunków. Jeśli ktoś z graczy będzie miał kiepskie połączenie, lagi odczują wszyscy - i jest to nagminne. Matchmaking jest upiornie wolny, a ładowanie meczu może potrwać kilka minut. A jeśli połączenie wyzionie ducha pod koniec meczu, nikt niczego nie dostanie. Niefajnie.
Takie właśnie jest For Honor - gra momentami wspaniała, żyjąca kapitalnymi pojedynkami niesamowicie różnych od siebie bohaterów. Frajda z pokonania wroga jest olbrzymia, bo gdy idzie o konfrontację 1 na 1 - rola farta została ograniczona do minimum. Samej nieprzystępności systemu walki nie uważam za wadę. Ba, robię się coraz bardziej zajadłym przeciwnikiem "gier dla każdego" i nawet dziwi mnie, że akurat Ubisoft wziął się za tak niełatwy temat. Ale boję się tu powtórki z Evolve - główny tryb ma braki projektowe, wyciąganie łap po dodatkową kasę jest żenujące, samotnicy nie znajdą tu dla siebie wiele, a po kilku meczach raczej mam ochotę odpocząć niż rzucać się w kolejne. No, ale to Ubi, kto wie jak For Honor będzie wyglądać za kilka miesięcy. Póki co oceniam jednak to, co jest.