Finały League of Legends Championship Series - prawie jak mecz reprezentacji Polski
Oglądanie e-sportu na żywo to dziwna sprawa. Niby emocje jak na stadionie, ale jednak rzadko patrzy się na zawodników.
Nie zobaczywszy przez krakowską Tauron Areną żadnej kolejki obawiałem się, czy w środku nie będą straszyć puste krzesła. Nie spodziewałem się wielkich tłumów na miarę IEM, bo finał trwającej 10 tygodni europejskiej ligi to jednak bardziej kameralna impreza, przeznaczona dla fanów jednej konkretnej gry. Do tego jest biletowana, a 100 zł to spora kwota, zwłaszcza dla młodszych graczy. Obawy podsycał fakt, że organizator niedługo przed finałami obniżył ceny biletów aż o połowę*. I choć za 50 zł też można kupić sporo Riot Points, growej waluty LoL-a, to chętnych nie zabrakło ani na sobotni mecz o trzecie miejsce, ani na niedzielny finał. Sam zdecydowałem się na sobotę – ale tym razem nie jechałem z kamerą i laptopem, jak na IEM – kupiłem bilet i z kolegami postanowiłem doświadczyć na żywo gry, w którą praktycznie bez przerw gramy od 5 lat.Zmieniono format spotkań, jednak o ile Ameryka Północna dostała „najlepszy z trzech” (best of 3), gdzie przy remisie rozgrywa się jeszcze ten decydujący mecz, w Europie eksperymentalnie wypróbowywano „najlepszy z dwóch” (best of 2) przez co spotkania często kończyły się mało satysfakcjonującymi dla widza remisami.Jednak nie przełożyło się to na playoffy, gdzie grano tradycyjnie – „najlepszy z pięciu” (best of 5), więc zebranych w krakowskim stadionie czekały co najmniej 3, a może nawet 4 czy 5 meczów. H2k-Gaming walczyło z Unicorns of Love o 3. Miejsce. W niedzielę z kolei G2 Esports i Splyce miały zdecydować, kto będzie pierwszy, a kto drugi. Nie bez znaczenia było, że Polacy mogli tu przyjść kibicować „swoim”. Przynajmniej częściowo. W przeciwieństwie do tradycyjnego sportu, w esporcie nie zakorzeniła się jakoś idea reprezentacji narodowych. Esportowe drużyny bardziej przypominają kluby piłkarskie, gdzie podpisuje się kontrakty z graczami z rozmaitych krajów, by reprezentowali barwy jakieś organizacji, która jest ni mniej, ni więcej jak firmą zarabiającą na esporcie. Dzięki miejscom na importowanych graczy (2 na drużynę) w składzie zespołów z europejskiego LCS-u mogą pojawić się nawet bardzo popularni (bo bardzo w LoL-a dobrzy) Koreańczycy. W składzie grającego w sobotę H2k-Gaming był oczywiście jeden, do tego reprezentant Rumunii, Grek, a przede wszystkim dwóch Polaków: Marcin „Jankos” Jankowski i Oskar „VandeR” Bogdan.Dostali się do LCS dwa lata temu, jeszcze w składzie Kiedyś Miałem Team, potem Roccat, wraz z innymi Polakami. Jednak, gdy ich koledzy w większości się wykruszyli, duet przyjaciół był na tyle dobry, by przetrwać zmiany składów i organizacji, i pozostać w lidze. Choć H2k grało o trzecie miejsce z Unicorns of Love, to nadal miało punktową szansę na wyjazd na mistrzostwa świata – a nawet gdyby jej nie było, to doping w Krakowie dostaliby pewnie równie gorący właśnie ze względu na Jankosa i VandeRa w składzie.Dla setek polskich graczy w League of Legends to idole, którzy zarabiają na tym, co dla innych jest tylko rozrywką po szkole, czy pracy. Choć tylko naiwni mogą myśleć, że wielogodzinne treningi, analizowanie rozegranych meczów, omawianie taktyk swoich i przeciwników to lekka łatwa i przyjemna praca – wręcz przeciwnie. Stąd jeszcze większy podziw fanów i dlatego nie mrugnąłem nawet widząc formującą się po imprezie wielką kolejkę do namiotu, gdzie można było dostać autograf i zrobić sobie zdjęcie zawodnikami czy ekipą Riot Games.League of Legends Championship Series to impreza dużo mniejsza impreza od IEM, jednak atmosfera wśród publiczności była gorąca. Nie bez znaczenia było, że wszyscy wybrali się tam z wyboru, zobaczyć ten konkretny mecz. Dodatkowo podgrzewały ją obecne wszędzie kamery – organizowane przez Riot widowisko jest podporządkowane przede wszystkim transmisji na żywo. Pomiędzy meczami pojawiają się nakręcone wcześniej scenki z graczami, krótkie wywiady, rozmowy zebranych w studiu analityków (w tej roli inni gracze i trenerzy) czy komentatorów. Jednak na stadionie te atrakcje nie były widoczne bezpośrednio, znajdowały się po drugiej stronie sceny, więc pozostało śledzenie głównej transmisji.Byłem nieco rozczarowany, że miejsce blisko sceny, które w normalnym sporcie gwarantowałoby najlepszy widok, tu zmuszało do zadzierania głowy, by widzieć telebim. Taki urok dyscypliny, gdzie boisko nie znajduje się fizycznie w obiekcie, a w pamięci stojących na scenie komputerów. Dlatego takie zawody esportowe ogląda się dwutorowo – można podpatrywać co dzieje się na scenie: niewiele, jeśli nie liczyć skupionych na monitorach 10 postaci – choć w kluczowych momentach można ujrzeć wysiłek i ekscytację (o ile nie przesłaniają jej uwijający się dookoła operatorzy kamer).Można rozglądać się po trybunach - tu już więcej: transparenty, amatorskie przebrania i fachowi cosplayerzy, a nawet spontaniczny wodzirej zagrzewający do dopingowania H2k. Ale przede wszystkim trzeba patrzeć na telebim, gdzie potężny rzutnik pokazuje całą akcję z gry. Choć bez zawodników na scenie nie działoby się nic, to cała uwaga skupiona jest na ich czempionach. To nimi na te 40-60 minut stają się gracze. To wyjątkowe doświadczenie, gdzie oglądamy wirtualny awatar, ale poprzez niego kibicujemy graczowi. Do tego dochodzi drugie: oglądania transmisji i uczestniczenia w niej jednocześnie.Stream w internecie ma minutę opóźnienia w stosunku do wydarzeń na żywo, więc jeżeli zauważy się siebie na telebimie, to można jeszcze szybko na smartfonie złapać zrzut ekranu do pokazania znajomym.Ten nietypowy sposób oglądania nie zmienia jednak emocji, które wybuchły na całym stadionie już przy pierwszych starciach czempionów z League of Legends. Ciężko to wytłumaczyć komuś, kto w daną grę nie gra. Patrząc z boku nie da się zrozumieć, dlaczego zamieszanie na ekranie wywołuje takie wzburzenie wśród publiczności. Ludzie łapią się za głowy, klaszczą, machają rękami, krzyczą i cieszą się lub cierpią.
Dlatego tak ciężko wkręcić w esport osoby niegrające. Podjąłem kilka takich prób i największy sukces odniosłem z moją żoną, która potem nawet zaczęła pogrywać w LoL-a. Jednak zazwyczaj jest ciężko. Choć da się nakreślić ogólne ramy, zasady i cele to do śledzenia jest masa szczegółów: trasy graczy po mapie, wybór kolejnych celów i obiektów, umiejętności w posługiwaniu się zdolnościami swojej postaci, wybierane przedmioty, reakcje na niespodziewane sytuacje. Gracz w LoL-a odnosi to, co widzi na ekranie do swoich codziennych rozgrywek – dla niego oczywiste jest, jak utalentowani są gracze. Fani potrafią emocjonować się już samą fazą wybierania czempionów, gdzie jedna i druga drużyna starają się zablokować drugiej tych najbardziej przydatnych, a potem wybrać optymalny skład. Dla widza z boku to czarna magia.Gdy H2k wygrało w spotkanie 3:1, nie było jeszcze pewne, czy wybiorą się na mistrzostwa świata – fani musieli zaczekać do niedzieli, do meczu finałowego, by zobaczyć ile punktów dostaną poszczególne drużyny. Dziś wiadomo już, że H2k się udało, pojadą na mistrzostwa, ale i bez tej wiedzy krakowska publiczność zgotowała im gorącą owację ze skandowaniem ksywek rodzimych zawodników. O takim momencie w karierze marzy każdy sportowiec, a esportowcom nie zdarzają się aż tak często.Co zostawia mnie z pytaniem – co byłoby, gdyby swoje drużyny w League of Legends miały miasta czy państwa i rywalizacja na stałe zyskałaby ten dodatkowy wymiar kibicowania „swoim”? Zostanę z tym pytaniem zapewne na dłużej, bo póki co esport pozostaje głównie atrakcyjną formą promowania sprzedaży gier (lub dodatków do nich). Co jednak nie zmienia faktu, że emocje dla wkręconego w to gracza są ogromne i cieszy mnie, że mogłem ich doświadczyć na żywo.Paweł Kamiński
* - Warto dodać, że firma zachowała się całkiem spoko i tym, którzy wcześniej zapłacili więcej zwróciła różnicę… choć w Riot Points, czyli w sumie wszystko zostało w rodzinie.