Final Fantasy XV: Gwardia Królewska - recenzja. Średnie dobrego początki?
Czujecie gumę do włosów? To Square rozpoczyna swoją największą ofensywę tej dekady.
01.10.2016 19:32
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie spodziewałem się tego w ogóle, a jednak pierwszemu seansowi "Gwardii Królewskiej" (tytuł stosować będę naprzemiennie z oryginalnym, gdyż wieść o oficjalnym tłumaczeniu dotarła do mnie późno i mocno teraz zgrzyta) towarzyszyła chłopięca ekscytacja. Prawdopodobnie nawet nie najbliższymi dwoma godzinami, jakie miałem spędzić przez telewizorem - bo na limitowany rzut do kin nie możemy, niestety, liczyć - a myślą, która je poprzedziła: oto zaczyna się doświadczenie, na które czekałem ponad dekadę.Miałem piętnaście lat, gdy zobaczyłem zwiastun Final Fantasy Versus XIII. Przez dziesięć lat wypełnionego rezygnacją oczekiwania konkretnych wieści na temat gry zdążyłem: całkowicie odejść od jRPG-ów oraz do nich wrócić, bogatszy w wiedzę o wszystkich omijanych wcześniej gatunkach, jak gdybym ze studiów do domu rodzinnego przyjechał. A teraz "piętnastka" naprawdę czai się za winklem. Gotowa wyskoczyć lada moment, krzyknąć "oto jestem!". Na kolana bynajmniej nie padnę. Square Enix musi dużo udowodnić nie tylko finalowcom - na grę patrzy czujnie cały świat. I każda składowa tej gigantycznej premiery - a więc również pełnometrażowy film - zasługuje na rzetelną analizę.Związek japońskiej korporacji z filmami jaki był, każdy pamięta. Spektakularna porażka "The Spirits Within" powaliła Square na kolana, by doprowadzić do fuzji z Enixem, wcześniej raczej solidną konkurencją (prawdziwa historia wyglądała nieco inaczej, ale pozostawmy ją w najpopularniejszej wersji). "Advent Children" miało nieszczęście uczestniczyć w Kompilacji Final Fantasy VII - inicjatywie, które doszczętnie wyniszczyła kultowe uniwersum "siódemki". A przy okazji było fatalnym filmem, jeśli ocenialiśmy je jako film właśnie. Nietrzymające się logiki, plujące na legendę, cholernie efektowne (oraz efekciarskie), a do tego, co ciekawe, stojące na technologicznym szczycie swoich czasów. Seans mógł powalić, ale wyłącznie przy założeniu, iż na ekranie leci dwugodzinny teledysk lub dziełko najbogatszych fanów kina akcji z czasów, gdy "Matrix" nadal był hip. Fragmenty "fabularne" można było przewijać (i naprawdę się to robiło!), by ulepszyć przeżycia.O nieszczęsnej kontynuacji życiorysu Clouda szczególnie warto pamiętać przed włączeniem "Kingsglaive", bo 13% na Rotten Tomatoes to żaden przypadek. Różnica polega jednak na tym, że nowy film nie szarga jeszcze żadnego kanonu. Z tego samego powodu, przez który trudno dzisiaj uczciwie napisać "to prequel "piętnastki"". Final Fantasy XV wciąż nie miało premiery, nadal nie znamy jej scenariusza. "Gwardia" buduje jej fundament, zwiastuje antagonistów, pozwala zerknąć na nowe uniwersum, decyduje o wysokości stawek, a dodatkowo próbuje opowiedzieć własną, teoretycznie autonomiczną historię. Nawet laik wie, że to niemożliwe do wykonania w dwugodzinnym obrazie. Który należy w ogóle obdarzyć własną dynamiką, smacznie jakoś zamknąć. "Ciąg dalszy nastąpi" powinien tutaj przypominać uśmiech Thanosa z pierwszych "Avengersów" - fajnie było, ale kontynuacja przebije sufit.Stąd tytułowy zespół, przedstawiony pokracznie na chwilę po rozgadanym preludium, w którym upchnięto trwającą kilka dekad wojnę pomiędzy królestwami Lucis (nasi) i Nilfheim (nie-nasi). Standardowa grupka o niemożliwych do spamiętania imionach: wieczny optymista, "sprzeciwię się rozkazom, jeśli nie są szlachetne", Nyx (Aaron Paul z "Bojack Horseman" oraz sami-wiecie-czego), jego przyjaciel, "teraz się z tobą pokłócę, żeby później ci pomóc, jak wszystko sobie przemyślę", Libertus, ktoś, kogo śmierć ma ich poróżnić, i kilka drwiących uśmieszków, co z daleka pachną przyszłą zdradą.Kingsglaive to prawdziwe asy w boju, bo jako jedni z nielicznych w całym Lucis korzystają z magii. Magię czerpią z królewskiej rodziny, więc ich bezwzględne posłuszeństwo wobec króla Regisa nie powinno w tym kontekście dziwić. Twarze jednorazowe, stworzone wyłącznie z myślą o filmie, coś na wzór trzech braci z "Advent Children". Czy budziłyby emocje, gdyby nie świadomość ich braku w grze? Wątpliwe.Dzięki nim po prostu mamy możliwość doświadczyć z bliska wydarzenia, jakie rozpędzą fabułę Final Fantasy XV. Trudno mi zdecydować, co jest spoilerem dla oglądających, a co będzie spoilerem dla przyszłych grających. Bo gdy "piętnastka" ruszy, książę Noctis nie będzie jeszcze wiedział o treści "Kingsglaive". W sumie nie podejrzewałem, że film pokaże aż tyle. Intryga rozpoczyna się od propozycji sojuszu, którą wysuwają "nie-nasi" - zakłada wpuszczenie przedstawicieli Nilfheim za magiczne mury (prześlicznego) miasta Insomnia oraz małżeństwo Noctisa z Luną, uwięzioną księżniczką i wyrocznią jednocześnie. W chwili usłyszenia pierwszej wypowiedzi kanclerza Ardyna (uwspółcześniona wersja Kefki nam się szykuje, tylko gorsza) widz zwyczajnie wie, jak dalej to wszystko pójdzie. Pod króla głos podkłada Sean Bean - sami zdecydujcie, co zrobić z tą informacją.
Fabuła kuleje tak bardzo, że gdy w końcu rusza karuzela wizualnych atrakcji (a mówimy o niemal godzinnej sekwencji pościgowo-wybuchowo-bitewnej), czujemy prawdziwą ulgę. Jasne, że należy dziękować Square za oszczędzenie nam typowego dla nich, pseudofilozoficznego bełkotu (w grze tak samo proszę). Ale gdy więcej wysiłku poszło w podkreślenie, że na ekranie jeździ Audi R8, niż w stworzenie choć jednej autentycznej relacji czy niepowodujących uniesienia brwi motywacji - dlaczego mam przymykać oko? Zwłaszcza powody do zdrady swego państwa - decyzji nieco trudniejszej niż wybór rodzaju chleba w piekarni - można było jakoś skonkretyzować. Aż dziw, że gościnnie występuje tutaj sporo osób ważnych dla prawdziwej "piętnastki". Na miejscu niezmiennie urzekającej Luny powiedziałbym później "Wiesz, Noctis, bo to w sumie tak głupio wyszło wtedy".A z drugiej strony patrząc, dwie trzecie "Kingsglaive" to akcja. Historyjka po raz kolejny jest wymówką do siania takiej pożogi, jakiej doświadczyli wcześniej tylko mieszkańcy Zanarkandu. Podobnie do każdego kinowego Finala, i ten dzisiaj wyznacza nowy standard wizualny. Square, Visual Works, Platige Image - z ich połączonych sił powstała prawdziwa perła w świecie animacji, gdzie mały pieprzyk na twarzy pobocznej postaci zawstydza wszystkie sześćdziesiąt tysięc włosów na głowie Aki Ross (wcale Wam się nie dziwię, że nie pamiętacie imienia protagonistki "The Spirits Within"). Wyobraźcie sobie taki zwiastun Cyberpunk 2077, rozciągnięty do dwóch godzin. Szczególnie zabłyszczy Insomnia. Miasto, do którego wracać będziemy w "piętnastce", wygląda po prostu niewiarygodnie - a sprawdzałem na wypasionym do granic pokoju telewizorze. Użycie słowa "fotorealistyczny" w kontekście animacji jest strzałą w kolano dla podróżnika. Ale najbliższe, ja wiem, półtora, góra dwa lata "Gwardię Królewską" wskazywać będziemy najpewniej jako niedościgniony wzór.Gdy zaś logikę i prawa fizyki brutalnie wyrzuca się w kąt, nieposkromiony brzdąc w moim serduszku nawet zapragnąłby "adventowej" częstotliwości slow motion. Skala zadymy rośnie z każdą minutą, od gościnnego występu pewnego starego znajomego z Final Fantasy VI, przez walkę na miecze w sypiącym się budynku, przy której filmowe starcie z Sephirothem zaczyna ssać kciuka, po pragnienie stworzenia własnego "Pacific Rim", z istnymi kaiju łupiącymi się na pochłoniętej przez płomienie widokówce. Ostrzegam, iż Japończykom brakuje wyczucia monumentalności - dla nich im szybciej, tym efektowniej. Dołożyłbym do "Kingsglaive" takiego Gartha Edwardsa, jego zachwyt skalą, jednak wtedy całość trwałaby pewnie nie dwie, a trzy godziny czasu. Pamiętajcie również, że bez zaangażowania emocjonalnego trudno czymkolwiek się przejąć. To masturbacja fajerwerkami dla zwolenników takich atrakcji.Sięgnięcie po animację Square przed rozpoczęciem Final Fantasy XV jest poniekąd obowiązkiem. Wydechy, sapnięcia czy facepalmy są jednak wliczone w cenę tego doświadczenia. Nie sugeruję od razu, że przy filmie nie można spędzić dobrze czasu - próbowałem Wam po prostu przedstawić idealny stan psychiczny do tego seansu. Wyświechtane formy recenzenckie w stylu "obniżcie oczekiwania to będzie przyjemniej" nie zawsze są pozbawione sensu i sugerują ułomność osoby przygotowującej tekst. Na szczęście fani Final Fantasy wiedzą o tym dobrze od ponad dziesięciu lat. Bo "Gwardia" podejmuje ciekawy dialog z "Advent Children". Mowę-trawę zastępuje prosta ekspozycja, zwolnione ujęcia zamieniają się z większym formatem, fanserwis muzyczny idzie w odstawkę, a zamiast żałowania, co narobili z uniwersum, jest zainteresowanie, co z uniwersum w następnej kolejności zrobią.Adam Piechota