Fairy Fencer F - recenzja
Compile Heart to studio budzące mój podziw. Nie dość, iż przetrwali w czasach wyjątkowo niebezpiecznych dla japońskiej szkoły RPG, to jeszcze taśmowo tłuką nowe produkcje poza granicami Krainy Samurajów. W dogasającej batalii gatunku znaleźli wolne okienko z dala od Square Enix (wypasione graficznie, dynamiczne, pozbawione już - niestety - logicznego scenariusza tytuły) czy Atlusa (tutaj należy odwrócić proporcje), gdzie bez gigantycznego ciśnienia kreują nowe opowieści. Niekoniecznie równie udane, ale hej - nie można mieć wszystkiego, prawda?
01.10.2014 | aktual.: 30.12.2015 13:26
Fairy Fencer F, w Japonii sprzedawane już od niemalże roku, położyło fundamenty pod kolejne „prawie-że-znane” IP studia (bo tak serio to o Mugen Souls lub Hyperdimension Neptunia wiedzą tylko ci nienowi w "dżejRPG"). Wraz z wieściami o nadchodzącym dużymi krokami sequelu, my, paskudni długonosi, otrzymaliśmy rozkrzaczoną szansę nadrobienia zaległości. Dobra nowina dla zgrzybiałych ramoli, wciąż wspominających idealne bicepsy Clouda, albo obrażonych na cały świat past-genowiczów, gdyż tytuł ułaskawił odchodzące powoli na strych PS3.
Mrozu: Miliony mieczy
Biorąc pod uwagę, iż nie mamy tutaj do czynienia z hype'em skali nawet ćwiartki tego towarzyszącego premierze Destiny, obowiązkowo streszczam cały setting. Eony temu walczyły ze sobą dwa bóstwa: zrodzona z dobra Bogini i rogaty Podły Bóg (sic!). Dalszy ciąg stereotypowej legendy głosi, iż zmęczeni nieustanną bitwą stworzyli setki magicznych mieczy, którymi nawzajem pogrążyli się w wiecznym uśpieniu. Wiele czasu później ludzi potrafiących władać takimi mieczami (Furie) nazwano Fencerami. Fencer ma możliwość, nie obowiązek, poszukiwać kolejnych Furii, a gdy znajdzie ich wystarczająco dużo (nikt nie zna dokładnej liczby), powinny spełnić jego marzenie. Na przykład obudzić Boginię, o.
Fang, zadziorny, leniwy młodzieniaszek po usłyszeniu fragmentu o marzeniu próbuje wyciągnąć tkwiącą w skale Furię, żeby otrzymać w prezencie całą górę żarcia. Odegrawszy partię króla Artura poznaje Eryn, wróżkę zamieszkującą magiczny miecz. Od tego momentu będzie z nią związany i - chcąc nie chcąc - wyruszy na wielką krucjatę z obowiązkowym ratowaniem świata w finale. Stare śmieci. Tęskniłeś?
mat.prom.
Chciałbym podkreślić, że gdy ostatnim razem miałem styczność ze scenariuszem, w którym „nieliczni ludzie obdarzeni specjalną mocą” różnie postrzegani przez resztę społeczeństwa muszą „dążyć do nieznanego celu” pchani przez „mistyczną siłę”, a określenia w cudzysłowach zastępowały terminy „l'Cie”, „Focus” i „fal'Cie”, to po całej zabawie miałem całkowicie zlasowany mózg. Compile Heart swoje opowieści traktuje dużo lżej; przypominają raczej oglądane dla zabicie czasu anime niż filozoficzno-etyczne wydmuszki Square Enix. Ale przynajmniej nikt mnie nie oszukuje, że mam kontakt z wysoką sztuką.
"Ściąg majty, dziewczyno"
Niestety, przekłada się to również na sposób, w jaki traktowane są tutaj inteligencja oraz poczucie smaku i humoru gracza. Przede wszystkim - poziom dialogów między bohaterami nie zachwyca. Czasem sypią tragiczne żarciki, czasem nieustannie wiercą jeden temat, czasem zwyczajnie obnażają wstydliwie niskie IQ. Bryluje zwłaszcza protagonista, wiecznie narzekający, gburowaty i głodny. Przemiana, którą tradycyjnie przejdzie, przekonuje niczym kolejne obietnice panów z Sejmu. Czuć, że charaktery pisano stricte pod japońskiego, masowego klienta. Mają jedną cechę główną (Fang bardzo lubi spać) oraz drugą cechę poboczną (Fang lubi jeść), o czym będą Ci przypominać do napisów końcowych. Jeżeli dotychczasowy kompan zamieni się w przeciwnika Twojej ekipy, nie zrozumiesz jego motywacji, ponieważ jej zwyczajnie nie było.
Fairy Fencer F
A cut-scenek czy animowanych przerywników brak. Dziesiątki minut dialogów przelatują na rysowanych tłach, wypowiadane przez oldschoolowe „gadające głowy”. Jasne, sylwetki postaci nie wyglądają źle, ale policzyć je można na palcach obu rąk! Wszelkie dynamiczne akcje, walki, zrywy czy bieg zastępują krótkie rozbłyski ekranu lub efekty dźwiękowe. Przypominam, że nie mówimy tutaj o produkcji na 3DS-a bądź remasterze jRPG-a sprzed półtorej dekady, tylko pełnoprawnym (również cenowo) tytule schyłku generacji sprzętu. Dlatego te kilkanaście nawet animacji w wyjątkowych momentach nikogo by nie zabolało. Teoretycznie. Im dłużej Fairy Fencer F ogrywasz, tym większą oszczędność środków wyrazu zauważasz. Chociaż preferuję słowo "skąpstwo".
Bezpłatny, drogi Czytelniku, był za to fanserwis. Nie piję nawet do rysunków postaci, gdyż w tych z założenia oczekiwać można falistych przegięć. Co kilka godzin FFF (dopiero przy skrócie zaczyna się rozumieć, czemu to „F” w tytule ma służyć) robi sobie tak zwaną przerwę na cycki i ciasteczka. Moja brew podskoczyła, gdy nowy nabytek w drużynie ściągnął bieliznę, ponieważ było „za gorąco”. Jedna bohaterka wykazuje skłonności sadomasochistyczne, druga - jakże by inaczej - pociąg do koleżanek. Po dwudziestu godzinach zabawy nie zdziwiła mnie nawet komediowa w założeniach scena porównywania rozmiaru piersi przez kłótliwe dziewczęta podczas kąpieli. Ukłony w stronę domorosłych onanistów to standard w japońskim mainstreamie. Ale nie u nas. Po prostu rozmijamy się kulturowo, nie trawiąc podobnej (brakuje mi lepszego słowa) "erotyki".
Fairy Fencer F
Zastanawiam się tylko, jakie miny w fanserwisowych momentach mieli angielscy voice actorzy. Raczej kwaśne.
Kraina levelem i grindingiem stojąca
Stary wyjadacz gatunku stwierdzi, że dobry RPG obroni się i bez rewelacyjnej fabuły. Jakkolwiek nie potrafię do końca przyznać tej tezie racji, bo najwspanialsze wspomnienia wiążę jednak z gigantycznymi epopejami, istnieją chlubne wyjątki (cześć, Dragon Quest). Czy takim nazwałbym Fairy Fencer? Mechanika świdrowana już przez Compile Heart chociażby w Hyperdimension Neptunia zaliczyła sensowny lifting, oferując w końcu uzależniający system. Pojedynki z założenia taktyczne, rozgrywane według znanego z FF X paska kolejności, oferują całkiem "ekszynowy" motyw dowolnie konfigurowanych combosów, które według własnej woli wykorzystujemy w fizycznych atakach. Ich znajomość będzie kluczowa dla bezstresowego przebijania się przez hordy archetypowych potworów. Oznacza także potrzebę długich posiedzeń w menusach i "tabelkowania" niczym przed laty.
A to dopiero czubek góry lodowej. Zdobywane w trakcie przygody Furie różnią się od siebie podstawowymi statystykami oraz unikalnymi perkami. Miecz połączyć możemy albo z którąś postacią, albo odwiedzaną właśnie lokacją. Pierwszy typ wiązania wzmocni bohatera w walce (na przykład odpornością na żywioł), drugi wpłynie na całą wizytę w dungeonie (zwiększenie otrzymywanych po walkach punktów doświadczenia w zamian za obniżenie ogólnej defensywy drużyny). Furie ochoczo levelują, dając dostęp do - dobrze myślisz - kolejnych perków. Szybko zaczynamy sprzętem szuflować, chcąc wyciągnąć zeń maksimum możliwości. Dodatkowo, jako trzeci element czasopochłaniający, po każdej walce otrzymuje się ociupinkę WP - punktów koniecznych do uczenia postaci nowych ataków, czarów, umiejętności lub następnych perków. Weźże nie przepadnij w grindingu.
Fairy Fencer F
Szkoda zatem, że na zwiedzane lokacje FFF po prostu kładzie lachę. Ociekają sztampą, są liniowe, a ich przebiegnięcie zajmuje kilkanaście minut. Nie pomaga też ogromny twist fabularny w połowie zabawy, związany z podróżą w czasie, z winy którego wszystko obejrzymy dwukrotnie. Na szczęście na tym etapie zabawy jesteśmy już wystarczająco wciągnięci w levelowanie wszystkiego i wszystkich - idzie jakoś zagryźć zęby i grać dalej, niemniej Compile Heart należy się żółta kartka.
Paradoks z namaszczeniem mistrza
Wspominałem o przyzwoitym poziomie rysunków w trakcie wszelkich dialogów, lecz gdy głowy skończą nadawać, do akcji dopuszczając w końcu gracza... No cóż, oprawa wizualna Fairy Fencer nie zachwyca. Krztusząca się animacja, niska rozdzielczość czy malutkie lokacje przypominają czasy siódmej generacji konsol. Tapety pod Windowsa z tego nie sklecisz. Cieszy za to udział człowieka-legendy w komponowaniu ścieżki dźwiękowej - Nobuo Uematsu pomógł nadać pustawym dungeonom uroku, choć przyjemna mieszanina j-rocka i wszelkich kombinacji elektroniki nie stanie w szranki z kultowymi utworami sprzed dwóch dekad. Jak to w tej grze bywa często - na każdy przyjemny plus znajdziesz paskudny minus. I co z tego, że boss theme urywa cojones, skoro gracz musi go szybko przerwać paściarską piosenką rodem z Power Rangers. A ta włącza się zawsze po przemianie w mangowe dziwadło, podbijające delikatnie statystyki bohaterów. Często utrudniałem sobie walkę, byle tylko dłużej posłuchać kozackiego motywu. To normalne?
Festiwal paradoksów. Rzadko spotykane dzieło o równej ilości zalet i wad. Takim jest Fairy Fencer F. Proste w odbiorze, jednak czasem głupie. Z ogromnym spektrum możliwości levelowania, ale małym światem i brakiem rzeczy do roboty po ujrzeniu napisów końcowych (czyli 25 godzinach ciorania). Oldschoolowe do bólu zębów, lecz na tę starą szkołę zdecydowanie za łatwe. Dla kogo je stworzono? Wyłącznie dla weteranów gatunku. Oni coś z tego wyciągną, im dedykuję poniższy werdykt, a i tak jest to najniższa półka z etykietką „można”. Reszta kysz-kysz, na nową generację, to ostatni gwizdek.
Adam Piechota
Platformy:PS3 Producent:Compile Heart Wydawca:NIS America Dystrybutor:- Data premiery:19.02.2014 PEGI: 12 Wymagania:-
Grę do recenzji udostępnił wydawca. Testowaliśmy wersję na PS3. Screeny pochodzą od wydawcy.