Fair Play: Nowa twarz, nowe życie
"Fani narzekają na rebooty gier i serii, a jednak możliwość rewitalizacji marki świadczy wyłącznie o dojrzałości medium" - pisze nowy felietonista Polygamii, Michał Walkiewicz.
Ponoć w dobrym tonie jest zacząć od czegoś osobistego - na znak wiary w komunię wrażliwości z czytelnikiem. Sprawa, o której piszę, też była kiedyś osobista - mówię o czasach, w których o nowościach sprzętowych nie dowiadywaliśmy się od Oliviera Janiaka. Dawniej gracz, któremu zależało na dobrym losie elektronicznej rozrywki, miał tylko jedno marzenie: aby jego pasję podzielał cały nieprzychylny grom świat, żeby wyrastający jak grzyby po deszczu neofici stali się pojętnymi uczniami pionierów. Dziś ten sam gracz musi jakoś pogodzić się z faktem, że jego marzenie się spełniło; że to, co należało tylko do niego, jest już dobrem wspólnym, a ci, którym nierzadko odmawiał szczerej miłości do gier, stali się kołem zamachowym rynku. Graczu, uważaj, czego sobie życzysz!
Mortal Kombat
O tym, że przepracowanie tej sytuacji nie jest prostą sprawą, świadczy wiele rzeczy, chociażby lament core'owców nad liftingiem zasłużonych marek, nad rebootami, remake'ami i innymi operacjami plastycznymi, którym poddaje się serie i bohaterów. Przykładów takich zabiegów było ostatnimi laty sporo. Gra okazywała się artystycznym sukcesem, o ile tylko była ufundowana na nostalgii: nie bez kozery seanse z nowym Mortal Kombat przywodzą na myśl nasiadówy przy Amidze (minus żonglowanie dyskietkami), eliminacja kosmitów w X-Com sprawia tyle samo frajdy co dziesięć lat temu, a design Rayman: Origins to magdalenka dla miłośników stylizowanego na 16-bitową klasykę oryginału. Schody zaczynają się w momencie, gdy odnowiona seria zaczyna wpisywać się w dominujące w popkulturze, rewizjonistyczne trendy. Bardziej ryzykowna wydaje się jedynie zmiana wizerunku bohatera.
Wizytę chirurgowi plastycznemu złożyli niedawno Dante i Lara Croft. Jeszcze wcześniej metody działań i stosunek do swojego fachu agenta specjalnego zrewidował Sam Fisher. Bohater serii Devil May Cry zmienił się nie do poznania: ufarbował włosy na czarno, zrzucił karmazynowy płaszcz, stracił wdzięk chłodnego killera na rzecz uroku rebelianta z hipsterskiej knajpy. Lara tymczasem odmłodniała o prawie dwie dekady, jej rysy nabrały dziewczęcej delikatności, a charakter ukształtował się w warunkach ekstremalnych - podczas spełnionego snu o wielkiej przygodzie, który szybko zamienił się w koszmar. Z kolei rozkochani w postBourne'owskim kinie akcji twórcy Splinter Cell: Conviction uczynili z Fishera dalekiego krewnego bohaterów małego i dużego ekranu - wspomnianego Bourne'a, ale również Jacka Bauera i Jamesa Bonda.
Splinter Cell: Conviction
Najbardziej ortodoksyjni fani zareagowali na te zmiany gwałtownie, podobnie zresztą reagują na wszelkie próby majstrowania przy ich ukochanych tytułach - tak fabularne, jak i estetyczne czy gameplayowe. A jednak, wbrew tym protestom, możliwość rewitalizacji marki świadczy wyłącznie o dojrzałości medium. Trudno w końcu o pełniejsze dzieło niż to, które może doczekać się własnej parafrazy i stać się tworzywem w rękach twórców obdarzonych najróżniejszą wrażliwością. Wymienione tytuły, nawet jeśli gameplayowo sytuują się na antypodach serii, są w jakimś stopniu reakcją i próbą dialogu ze współczesną popkulturą. W interpretacji Ninja Theory DmC: Devil May Cry to kampowa satyra na dzisiejszą rzeczywistość ekonomiczną i medialną (wraz z flagową metaforą korporacyjnych banków oraz Fox News jako głównych filarów władzy). Nowy Tomb Raider zasadza się w dużym stopniu na trendzie emancypacji zerojedynkowych heroin, choćby znakiem tego miało być zmniejszenie biustu pannie Croft i ufajdanie jej cyfrowym błotem. Tymczasem reboot Splinter Cella to hołd złożony kinu akcji XXI wieku, w którym skuteczność bohatera równa jest tylko jego bezwzględności. Wszystko to grubymi nićmi szyte, ale od czegoś przecież trzeba zacząć.
Nie ma żadnych racjonalnych powodów, dla których reboot miałby zagrażać pozycji danego tytułu - tak jak żadnemu filmowi nie zaszkodził jeszcze jego remake (w najlepszym przypadku przerastał oryginał, spychając go w niebyt, w najgorszym - stanowił przestrogę dla kolejnych adaptatorów). Konieczność odświeżenia zasłużonego cyklu wydaje się naturalną koleją rzeczy, bo przecież każda seria dotrze kiedyś do swoich estetycznych czy fabularnych granic. Widzieliśmy to już w Devil May Cry 4, gdzie doprowadzony do granic absurdu backtracking był dowodem na to, że Capcom pożarł własny ogon. Widzieliśmy w doskonałej trylogii Tomb Raider: Legend-Anniversary-Underworld, której twórcy wycisnęli ostatnie soki z leciwej formuły Kina Nowej Przygody. Mieliśmy okazję zobaczyć w hołdującym przestarzałym rozwiązaniom narracyjnym i archaicznym pod względem mechaniki Splinter Cell: Double Agent.
Oddworld
Czy ktoś z Was miałby coś przeciwko powrotowi do Oddworld, gdzie wraz z Abe'm po raz kolejny mógłby obalić tyranię Glukkonów - oczywiście po zaliczeniu kilkunastu etapów w klasycznym platformerze 2D? Taki remake się zresztą szykuje. Czy wielkim bólem byłoby rozpoczęcie swojej przygody z Resident Evil od nowa - z nową mitologią, bohaterami i konwencją (rebootowanie serii przy okazji Resident Evil 4 wystarczyło dokładnie na osiem lat)? Czy fani znajdującej się na równi pochyłej serii Final Fantasy nie chcieliby zagrać w jej nową odsłonę, bez cyferki w tytule, w której nowe możliwości graficzne usprawiedliwiałby powrót do jednej z kanonicznych fabuł cyklu? Rebooty trzymają serie na powierzchni, umożliwiają im przetrwanie w czasach, w których hardkorowi Gracze są tylko jednym z rynków zbytu. Czasem - jak w przypadku Sleeping Dogs (o ile weźmiemy grę za quasi-remake serii True Crime) - uszlachetniają markę i zabierają ją na zupełnie inny poziom. Najczęściej zaś zapewniają naszym ukochanym tytułom drugą młodość i pozwalają im pokazać się z dobrej strony nowym Graczom. Spokojna głowa, ich poprzednikom nic się nie stanie. Pozostaną w naszej pamięci, czyli tam, gdzie wszystkie gry są piękniejsze, płynniejsze i bardziej grywalne.
Michał Walkiewicz, szef publicystyki Filmweb.pl