eSzperacz #51: Ding Dong XL
Przepraszam, to silniejsze ode mnie - „ooh, you touch my…!”
Pod Ding Dong XL kryje się fajna branżowa anegdotka. Za swoich czasów w Kinda Funny Games przesympatyczny Jared Petty wpadł do studia nagrywać cotygodniowy Gamescast (taka tam zgapka z Niezatapialnych) i w segmencie „w co teraz gramy” powiedział „Ding Dong XL na telefonie komórkowym”. Tytuł, wiadomo, rozbawił całą ekipę. Pokazali widzom rozgrywkę, pośmiali się z prostej muzyczki i zaczęli zabawną kampanię „potrzebujemy Ding Dong XL na Switchu”. Kilka miesięcy później gościli w swoim programie autora aplikacji, który „przypadkowo” wyciągnął konsolkę Nintendo z odpalonym Ding Dongiem. Tak, zamieszanie było wystarczające, by Japończycy dali mu zielone światło na premierę. A zaczęło się od „beki” kilku dziennikarzy.
Ding Dong XL - Launch Trailer - Nintendo Switch
Czułem się częścią tej historii, bo Kinda Funny słucham regularnie, zatem od razu kupiłem Ding Donga w eShopie. Ale nie mam zamiaru Wam ściemniać, że musicie mieć w swoich biblioteczkach (czy to tej Nintendo, czy steamowej) ten tytuł. Nawet jeśli wszędzie w internecie zbiera powalająco pozytywne noty. To jest tak bardzo „mobilna” pozycja, że aż trudno traktować ją bez przymrużenia oka. Oto po ekranie latają przeróżne kształty geometryczne, które należy jak najdłużej omijać „naszą” kulką. Tap game, czyli tylko pacanie jednego przycisku/ekranu. Bez zmyślnego kamuflażu czy bogatej zawartości (Super One More Jump się kłania). Tylko sam rdzeń.
Bądźmy szczerzy - jak długo to utrzyma zainteresowanie grającego? Przez dwadzieścia dwuminutowych partii? Fajnie będzie sobie ustalić „muszę przekroczyć dwieście punktów!” lub kupić nowe skórki dla naszego „bohatera” (między innymi twarz Jareda Petty’ego albo ryjek jamnik Grega Millera - żebyście nie zapomnieli, dzięki komu XL trafił na „poważne” platformy), niemniej co dalej? Na Pstryku trochę jak na telefonie, więc czasem wyciągnięcie go na kwadrans, żeby po prostu zabić czas, ale wtedy wolałbym ewentualnie zrobić krótką powtórkę Black Birda niż setny raz słuchać tytułowego „bicia”.
A zatem wybaczta, ale ja Ding Donga szczerze polecić nie umiem. Nawet jeśli nazywa się tak cudownie.