eSzperacz #50: Black Bird
Pieśń chaosu i mordu.
Sferyczny shoot’em up (patrz: Resogun, Graceful Explosion Machine), w którym wszystko dzieje się zgodnie z rytmem śpiewanych w wymyślonym języku, kabaretowych kompozycji? Rozwijający swe mordercze instynkty czarny ptak w miejscu standardowego stateczka? Totalna pożoga w jakiejś nieczułej antyutopii, z wielkim finałem w przestrzeni kosmicznej? Absolutnie miażdżący pixel art? Tak, ja też nie sądziłem, że potrzebuję tego w swoim życiu, ale po odpaleniu perełki Onion Games zrozumiałem - oto jedna z najbardziej niedocenionych gier 2018 roku na pecetach i Switchu.
BLACK BIRD Release Trailer (Nintendo Switch, Steam, 2018)
Nawet nie muszę za wiele dodawać. Po kilku śmierciach, opanowaniu całego zręcznościowego systemu oraz zrozumieniu, jak tytułowego nicponia zamieniać w maszynę destrukcji, z łatwością dobrniecie do ostatniego pojedynku i napisów końcowych. Zajmie to w sumie maksymalnie dwadzieścia minut. W przypadku „standardowego” czy „niezłego” shoot’em upa tam bym skończył cały romans. Ale Black Bird jest tak BARDZO wyjątkowy, iż w odblokowanym, trudniejszym True Mode spędziłem jeszcze wiele dni. Czy raczej „spędzę”, bo nie powiedzieliśmy sobie jeszcze z czarnuszkiem ostatniego słowa.
Najważniejsza jest atmosfera. Poziomu odrealnienia tego świata z radosnymi ludzikami, których trzeba WYBIĆ DO OSTATNIEGO, nie sposób opisać zblazowanym od, ekhem, majówkowania umysłem. Na każdej planszy kryje się mnóstwo zabawnych szczegółów (krowy też trzeba wybić, bo sypią się z nich diamenciki), bossowie chętnie pokazują środkowy palec gatunkowym schematom (pierdzący balon na prezydenta!), a motyw z pojawiającymi się do słów piosenki przeciwnikami nie przestaje cieszyć nawet po kilku dniach szarpania.
Po prostu zagrajcie. Wystarczy tolerować „latające stateczki” i macie tytuł jakiegoś luźniejszego miesiąca. Chociażby maja.