eSzperacz #3: Enter the Gungeon
I jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Weekend się dłuży, a Switch zerka na Was wymownie? Ostatnia wizyta w eShopie nie była szczególnie owocna? Właśnie po to stworzyliśmy ten cykl. Będą się tutaj pojawiać rzeczy, o których w przeciwnym wypadku nigdzie byście nie poczytali w języku polskim, oraz rzeczy, które zdążyły odbić się w ogólnej świadomości. Gry za grosze, tanie, po trzy dyszki, ale i te drogie również. Nowości lub starocie pamiętające premierę konsoli. Arcydzieła albo średniaki z jakąś iskrą. Po prostu będziemy tak sobie regularnie szperać. Dlaczego? Bo lubimy spędzać wolny czas ze Switchem.
Enter the Gungeon - Nintendo Switch Launch Trailer
Nie zawsze będę pisał o rzeczach, których w ogóle nie kojarzycie, bo umówmy się - nie zawsze mamy też ochotę aż tak mocno ryzykować. Switch ma wystarczające zaplecze znanych, starszych hitów, a skoro ustaliliśmy, że jest „najlepszą konsolą do gier niezależnych” (to żadna tam opinia), winno się na nim sprawdzać również klasykę. Są też tytuły, które z tego lub innego powodu nigdy nie doczekały się na Polygamii tyle miejsca, na ile zasługiwały w czasie swojej premiery. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Enter the Gungeon załapał się przynajmniej na pełnoprawną recenzję, którą wypadałoby tutaj zalinkować. A do Szperacza trafił z wyjątkowo banalnego powodu - zupełnie nagle mnie całkowicie uzależnił.
Z roguelike’ami u mnie jak z ruskim szampanem - czasem trafią idealnie, czasem pozostawiają obleśny posmak. Próbowałem wkręcić się w The Binding of Isaac i po ośmiu godzinach prawie żaden z jego najsłynniejszych elementów nie pozostawił mnie w narkotycznym głodzie (w razie czego - grałem we wcześniejszą wersję i nie wykluczam ponownej próby w przyszłości). Jak podejrzewam teraz - była to kwestia designu. Bo Gungeon jest przecież u podstaw podobnym szpilem, wyraźnie zainspirował go Isaac, robi, wiecie, „podobnie, ale inaczej”. To (być może) Isaac dla tych, którym nie podpasował sam Isaac. Tyle. Aż tyle!
Pięć losowych, generowanych w trakcie loadingu pięter tytułowego „pistolochu”, setki przypadkowych przedmiotów, jakie w połączeniu ze sobą mogą, ale nie muszą, „zepsuć” nam grę (kwestia sporna; dla mnie to właśnie najprzyjemniejsze sesje), rzeźnicki poziom trudności oraz, oczywiście, tylko jedno życie. Każde 40 minut, jakie potrzebowalibyście na ujrzenie zakończenia, musicie zaczynać od zera. Nie pytajcie mnie o głównego bossa czy tzw. Endgame - podczas (jak na razie) 22 godzin zabawy tylko raz zbliżyłem się do drzwi tego ostatniego skurczybyka, nie mając, niestety, okazji wpakować mu żadnej kulki (lub jajka, bo wtedy miałem pistolet na jajecznicę). Tak, Gungeon jest bardzo trudny. Inaczej by tak mocno nie wkręcał. Niemniej swoje wyzwanie bazuje na sztuczkach z gatunku bullet hell - jeśli lawirowanie między morzem pocisków nie brzmi Wam atrakcyjnie, będziecie trochę narzekać.
W przeciwieństwie do „gołego” (nawet dosłownie, hihi) dzieła Edmunda McMillena, Gungeon preferuje odrobinę więcej „lite’owej” waty. Czyli jeszcze mocniej sprawia, że teoretycznie „zmarnowanego” czasu za taki nie uznajemy - odblokowujemy powoli nowe przedmioty, kolejne szalone pukawki (fascynacja Borderlandsami musiała mieć sporo znaczenia wśród deweloperów), poznajemy sekrety ułatwiające nieznacznie kolejne próby, a nawet naprawiamy windę, dzięki której w zasadzie można by skrócić nieco pojedynczy przebieg, ale której w ogóle nie opłaca się używać. No i, tradycyjnie, mozolnie stajemy się dobrzy w trakcie zabawy. A potem lepsi. A potem… nie wiem, bo na razie jestem na etapie „lepszy, choć nadal trochę cienki”.
Miałem dostęp do Enter the Gungeon na PS4, ale z oczywistych powodów wybrałem Switcha. Zwłaszcza że poza nieco dłuższymi loadingami i bardzo okazjonalnymi zwolnieniami (cześć, dekoncentrujący ataku Gorguny!) pyrka na hybrydowej platformie po prostu odpowiednio. Mogę zrobić sobie „ten jeden, ostatni raz” przed zaśnięciem, w łóżku, mogę próbować się skupić w Kolejach Dolnośląskich. Nie przestanę, dopóki chociaż raz mi się nie uda. Wam również polecam - jeżeli tytuł zobaczycie w promocji, a dotychczas nie daliście mu szansy, bierzcie od razu. Tylko ostrożnie. Dwa razy dziennie. Nie częściej.