Ej, a graliście w... serię Metal Gear Solid?
Pociąg hajpu Fantomowego Bólu pędzi, a kilka tygodni, które dzieli dziś od premiery nowego Metal Geara, rozciąga się w czasie do niepojętych rozmiarów. Jest w nas wszystkich, czekających na ostatniego (mam nadzieję, że tak, mam również nadzieję, że nie - jak za każdym razem) Snake'a coś z dziecka. Dzisiaj trudno złapać się na hajp, hajpingiem zarazić. To synonim młodości i niecierpliwości jej towarzyszącej. To uczucia, których dojrzały gracz praktycznie nigdy nie doznaje.
I stąd to „praktycznie”, gdyż epos Kojimy znaczy dla nas dużo więcej, bilet na pociąg hajpu wydrukował się sam, leży w portfelu od pierwszej pokazówki Ground Zeroes. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi: Metal Gear Solid jest częścią naszego genotypu. Czy możliwe, że za sześć lat, gdy świat obiegnie wiadomość, że Konami dogadało się z Hideo w sprawie „szóstki”, ja, przechodzący kryzys wieku średniego Józef K., znowu rozpalę się wewnątrz? Możliwe.
mat. prom.
A skoro o ekscytacji, młodości i sentymentach mowa, przedstawiam pięć („V has come to”) dobrych wspomnień związanych z serią. Żadne „top pięć”, w nieznaczącej nic kolejności, nie jedyne, być może nawet nie najsilniejsze. Po prostu pięć fajnych wspomnień, tak, jak sobie je przypominam. Bez banałów w stylu „sposób pokonania Psycho Mantisa”.
I Jako berbeć angielszczyzną mocno gardziłem. Często stała pomiędzy mną a sensem zaliczanych tytułów. Zastanawiające, że nawet produkcje stricte fabularne nadal, na białych Verbatimach od pani Eli z gralni, ogrywałem z wypiekami na policzkach. Pierwszy Metal Gear Solid? Zawsze powtarzałem, że przeszedłem ponad dwadzieścia razy - teraz nie ufam temu wspomnieniu, to mogło być z pięć lub sześć razy mniej. Zrozumienie jego intrygi przyszło dużo później, ale radość towarzysząca graniu zdążyła przez ten czas ostygnąć. Później nie chciałoby mi się próbować poziomu trudności Extreme. Wyzwanie podjąłem tylko raz, nie rozumiejąc jeszcze fabuły. Gdy Shadow Moses oferowało przede wszystkim przekozacką grę, a nie - jak dzisiaj - świetną historię.
Metal Gear Solid
Pamiętacie długą przebieżkę po schodach przed walką z helikopterem na szczycie wieży komunikacyjnej? Pech chciał, że na bossa został mi naparstek paska energii i zero rationów, a w przypływie - tak sobie to tłumaczę - młodzieńczej głupoty zapisałem ten stan gry. Oznaczało to konieczność pokonania Liquida (na Extreme, przypominam) perfektem. Nigdy nie zapomnę sąsiada, który przychodził do mnie codziennie, sprawdzając, czy już dokonałem cudu. Flawless victory? Dopiero po kilku tygodniach prób i wykuciu walki na blachę. Bardzo przykro zrobiło mi się wiele lat później, czyli niecałe dwa miesiące temu, gdy przypominając sobie „jedynkę” dla zabawy na normalnych ustawieniach trudności helikopter mnie zgładził. Myślałem, że będzie jak z jazdą na rowerze. A cały przelany pot już dawno wyparował.
II Podobny motyw, bo znowu Extreme, tym razem nawet European Extreme w Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty. Przechodziłem u sąsiada, który kilka lat wcześniej obserwował walki z helikopterem, on jako jedyny na bloku (a raczej na całej ulicy bądź dzielnicy) miał wtedy PlayStation 2. Koszmarne były starcia z Fatmanem i Vampem, ale najgorsze dopiero miało nadejść. Tortury na dachu Arsenal Geara, to duszenie przez Solidusa, przy którym należało wystarczająco długo klepać jeden przycisk (ale nie tak, jak przy dzisiejszych QTE, od niechcenia, tylko jak gdyby od tego zależało nasze życie. A zależało przecież), analogicznie do tortur Ocelota w „jedynce”, z tym że bez opcji poddania się. Nie sprawdzałem po latach, czy rzeczywiście było (jest) tak trudne. Wtedy było.
Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty
Aż za bardzo. Ani ja, ani sąsiad nie dawaliśmy rady. Przypomnieliśmy sobie sposób mojego kuzyna na wszelkie olimpiady - zapalniczka po padzie. Po kilku próbach maksymalnie szybkiego pocierania Dual Shocka największą przyjaciółką każdego palacza i totalnym zdezelowaniu jednego przycisku („trójkąt” nigdy nie był już taki sam) odnieśliśmy sukces. Sprawdzam teraz w Sieci, jakie metody mieli inni gracze, i dochodzę do wniosku, że myśmy byli delikatni. Piłeczka golfowa, serio?
III Wraz z początkiem dojrzałości przychodzi brak zrozumienia dla tych koniecznych „przejść” Metal Gearów na maksymalnych poziomach trudności. A jednak „trójkę” również ukoronowałem podobną akcją. Największy problem? Zestrzelenie wszystkich żab, przecież to oczywiste. Nie wszyscy pamiętają, że Snake Eater miał ukrytą plastikową rechotkę w każdej lokacji, ale ci, którzy pamiętają, nie zapomną na pewno jednej, na pasie startowym, gdzie gonił nas Shagohod. Nawet jeśli ową się trafiło, trudno było dosłyszeć potwierdzające to kumkanie.
Słynna walka Naked Snake'a ze swoją mentorką, The Boss
Niemniej pamięć wypiera podłe płazy i wszelkie wspomnienia dotyczące technicznych aspektów „scalakowania” (termin wtedy nieistniejący) pierwszej krucjaty Big Bossa. Pamiętam za to bardzo dobrze pobudkę o szóstej i próbę pokonania „na szybko” The Boss przed wyjściem do szkoły. Niebiosa, jaki ja byłem głupi oraz Niebiosa, jak się cieszę, że walka mnie w tamtym momencie przerosła. Do konsoli wróciłem po zmroku, a to, co miałem przeżyć, wyznaczyło początek nowego pojmowania mojej pasji, być może nawet decyzję, by za wszelką cenę próbować z nią połączyć własne życie. Wiem, co teraz myślicie - miało być bez banałów, a ten wyskakuje z zakończeniem Snake Eater. Możecie ten akapit zignorować i za trzecie wspomnienie przyjąć żabę na pasie startowym.
IV Czwarte musi zapachnieć sentymentalizmem, niestety. Metal Gear Solid 4: Guns of the Patriots swój czwarty rozdział (The Twin Suns) rozpoczyna jednym z popularnych u Kojimy przełamaniem czwartej ściany. Wzbudziło to uśmiech na mojej twarzy. Po chwili jednak (a ostrzegam, że zapędzamy się na terytorium spoilerów, których nawet wrogom nie chciałbym sprzedać, więc jeśli do dzisiaj finał historii Solida masz przed sobą, czytać zaprzestań, wzrokiem uciekaj!) stare truchło musi znowu stanąć na helipadzie w Shadow Moses, a z odgłosów wichury wynurzają się znajome takty „The Best Is Yet to Come”. Chodzi o sposób, jakim gra mnie podeszła, bo przerw na wypłakanie się oczekiwałem dopiero w finale.
Metal Gear Solid: Guns of the Patriots
Dla Guns of the Patriots pojechałem na sezonową pracę przy jabłkach w Alpy. Ja, absolutny drabinofobik. Konsolę udało się zdobyć na chwilę po premierze MGS-a i uchronić przed jakimkolwiek spoilerem. Recenzję Kosa z Extreme'a czytałem codziennie do snu, na pocieszenie, gdy zamykając oczy w ciemnym pomieszczeniu nadal widziałem gałęzie pełne owoców.
V Nie przepadam za Ground Zeroes. Głównie dlatego, że musiałem je kupić, to bądź co bądź demko i pożeracza fanowskich oszczędności. Znalazłem Chico w Camp Omega, dotarłem też do Paz, wiedziałem, że już niewiele historii mi zostało. Wtem na ekranie pojawiła się informacja, że opcja nagrywania będzie w tej scence wyłączona. Zobaczyłem to na PS4 po raz pierwszy, nawet nie wiedziałem, iż developer ma taką opcję. Dziwny szok.
mat. prom.
A jednocześnie zrozumiałem, że to, co za chwilę się wydarzy, rozkruszy system. Że czekanie na Phantom Pain od teraz będzie jeszcze bardziej gorzkie. Dobrze podejrzewałem.
Ja wspominam, Wy również. Możecie dołożyć własne wspomnienia poniżej, gorąco zachęcam.
Adam Piechota
"Ej, a graliście w..." to nasz wakacyjny cykl, w którym będziemy blogować o grach, o których chcemy Wam coś opowiedzieć. Mogą być stare, mogą być nowe, mogą być świetne, a mogą okazywać się też crapami. Grunt, że zmusiły nas do podzielenia się z Wami historyjką.
A może i Was zachęcą do podobnych opowiastek? Śmiało. Ślijcie je na kontakt@polygamia.pl Może trafią na stronę.