Eisenhorn: Xenos – recenzja. Czasem recenzent cierpi, by gracze nie musieli
Są gry słabe, są gry po prostu złe. Jest też Eisenhorn: Xenos.
W świecie „Czterdziechy” istnieje wiele sposobów zadawania bólu. Jednym z nich jest na przykład arco-flagelacja. Delikwenta poddaje się licznym operacjom zmieniającym jego ręce w oręże, instaluje masę wszczepów, a na głowę zakłada specjalny hełm zwany kapturem pacyfikacyjnym. Po całej procedurze heretyk staje się żywą bronią. Warto dodać, że czasem wiele z tych rzeczy robi się na żywca, a to nic w porównaniu z tym, co potrafi człowiekowi zrobić eldarski haemonculus.
Platformy: PC, iOS, Android
Producent: Pixel Hero Games
Wydawca: Pixel Hero Games
Dystrybutor w Polsce: Brak
Data premiery: 10.08.2016 r.
PEGI: 18
Wymagania: Procesor Intel Core 2 Duo 2,4 GHz / AMD Athlon X2 2,8 GHz, 4 GB RAM, AMD Radeon 3850 512 MB VRAM/NVIDIA 8800 GTS 512 MB VRAM, 20 GB wolnej przestrzeni na dysku.
Grę do recenzji udostępnił producent. Testowaliśmy wersję PC. Screeny pochodzą od redakcji. Źródło fotki Arco-Flagellantów: Imgur
Od niedawna natomiast na listę można wpisać granie w Eisenhorn: Xenos od Pixel Hero Games. Naprawdę, sam Horus posadzony na godzinę przed tym tytułem przeprosiłby za Herezję w 31 tysiącleciu i obiecał więcej nie rozrabiać.Eisenhorn: Xenos to growa adaptacja powieści Dana Abnetta o tym samym tytule i wydawałoby się, że już to wystarczy, by zapewnić murowany sukces. W końcu trylogia Eisenhorna to jedna z najlepszych serii jeśli chodzi o książki z uniwersum Warhammera 40000. Wystarczyło dodać gameplay, oprawę audiowizualną i spijać śmietankę. Po prostu nie da się tego spieprzyć.I wiecie co? Jednak się da. Koncertowo. Xenos to typowy przykład tego, jak nie robić gier na podstawie czegokolwiek. Nawet nie wiem, od czego zacząć. Brzydkie to, ale z drugiej strony, czego spodziewać się po porcie z urządzeń mobilnych? Szkoda, że ktoś nie pomyślał i zamiast, wzorem Telltale, zdecydować się na cell shading, czy po prostu rysowaną grafikę, uparł się na Unity.Efektem tego postacie wyglądają nienaturalnie, animacje są sztuczne, a najgorsze, że ciągle pojawiają się problemy techniczne, typu znikający bohaterowie albo wręcz przeciwnie – materializujący się w dziwnych pozach, jakby właśnie zostali na siłę oderwani od czegoś zupełnie niezwiązanego z akcją i teleportowani przed nasze oczy.A to tylko postacie, samo otoczenie natomiast przyprawia o zawrót głowy i to nie w pozytywnym tego określenia znaczeniu. Świat gry jest nudny i powtarzalny. Rozumiem, że uniwersum 40K nie jest zbyt obfite w miłe dla oka widoki, ale czy naprawdę budynki muszą być umieszczone w grze metodą „kopiuj-wklej”? Panorama Hubris, czyli miejsca, w którym rozgrywa się większość akcji, mogłaby zapierać dech w piersi i choć trochę osładzać przechodzenie gry. Niestety tak nie jest.
Chromolić grafikę, w końcu nie ona jest najważniejsza. Może dźwięk daje radę? Słyszeliście kiedyś odgłos wydawany przez kapiszonowca? No to wyobraźcie sobie, że właśnie tak według Pixel Heroes brzmi plujący pociskami bolter. Kiedy natomiast odpaliłem evisceratora zacząłem się zastanawiać, czy słuchawki mi się nie zepsuły, bo nagle usłyszałem coś jakby ekipę przycinającą żywopłot na osiedlu.Zresztą pal licho odgłosy broni, bo absolutnym mistrzostwem świata jest voice acting. W tym przypadku jedna rzecz akurat wyszła, bo Mark Strong, którego możecie kojarzyć z roli kapitana Titusa w Space Marine, robi świetną robotę. Jego głos doskonale pasuje do Gregora Eisenhorna i widać, że facet wczuł się w rolę.Dzięki temu fabuła prowadzona jest w całkiem udany sposób. Główny bohater prowadzi bogate wewnętrzne monologi, w których opowiada, co akurat się dzieje i muszę przyznać, że brzmi to naprawdę dobrze i przede wszystkim pasuje do gatunku interaktywnej powieści, którą gra usilnie chce być.Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o pozostałych „aktorach”, bo brzmią oni, jakby goście z Pixel Hero wpadli w niedzielę do jakiegoś akademika, zebrali grupę skacowanych studentów i kazali im nagrywać dialogi w jakieś piwnicy, gdzie za mikrofon służył ziemniak.To może reszta jest choć trochę dobra? A gdzie tam! Przede wszystkim czuć mobilne korzenie Xenosa. Mechanika jest maksymalnie uproszczona. Z platformy możemy zeskoczyć tylko w wybranym miejscu, podobnie jak wspiąć się na półkę skalną czy przeskoczyć przez osłonę. A tak, gra ma system osłon. To znaczy możemy po prostu przykucnąć za jakimś murkiem, ale wychylić się zza niego, by oddać strzał już się nie da…Walka też przywodzi na myśl gry na tablety i smartfony. Mamy przycisk do uderzenia bronią białą, inny do oddania strzału, kolejny do robienia uników i jeszcze jeden, za pomocą którego używamy mocy psychicznych. A w zasadzie mocy psychicznej, bo choć Eisenhorn jest całkiem kompetentnym psykerem, potrafi jedynie odpychać przeciwników, co za wiele i tak im nie robi.Nie trzeba nawet celować czy specjalnie dobiegać do przeciwników. Wystarczy tłuc w pada, żeby dzielny inkwizytor strzelał czy siekł mieczem. W ogóle cała walka wygląda tak, że na przemian atakujemy i robimy jeden unik, który czyni nas niewrażliwym na ciosy wrogów. Przez to bycie okrążonym przez bandę skorumpowanych gwardzistów czy walka z Kosmicznym Marine Chaosu nie stanowią żadnego wyzwania.Zagadki? Są. Polegają głównie na odnalezieniu terminala i bezprzewodowym „zhackowaniu” za pomocą przyrządu zwanego auspeksem. Czasem dochodzi do tego jeszcze minigierka, w której musimy zatrzymać przyspieszający suwak na odpowiednim polu.Growy Eisenhorn: Xenos boli podwójnie. Po pierwsze, to fatalna gra. Z okropną grafiką, animacją, żenującą – z wyjątkiem Marka Stronga – grą aktorską i skopaną, mobilną do bólu mechaniką. Po drugie, tworząc tę grę ktoś zlobotomizował naprawdę bogatą, świetnie napisaną książkę z ciekawymi, wyrazistymi postaciami i przerobił ją na najprostszego servitora potrafiącego operować jedynie spłuczką w toalecie na barce bojowej Kosmicznych Marines.Bo o ile inkwizytor Eisenhorn faktycznie się broni, a sposób prowadzenia opowieści jest ciekawy i wciągający, to miernota płynąca z pozostałych, potraktowanych po macoszemu postaci i innych elementów psuje odbiór całości. Na pewne rzeczy jestem w stanie przymknąć oko, na przykład na uproszczoną mechanikę, bo w przypadku interaktywnych opowieści nie jest ona istotna. Jednak grom i powieściom z "Czterdziechy" jednego nigdy nie podaruję: braku klimatu. A tego ta gra nie ma za grosz.