Dziwna wojna
W tym tygodniu, podobnie jak tysiące graczy na całym świecie, wylądowałem na polach bitwy Wojny wietnamskiej w dodatku do Bad Company 2 o wiadomym podtytule. Pograłem, postrzelałem sobie do znajomych i nie mogę odpędzić się od wrażenia, że coś jest tu głęboko nie tak.
Pozornie sytuacja jest klarowna: nikt nawet przez moment nie obiecywał, że Bad Company 2: Vietnam będzie czymkolwiek innym, jak tylko nowym, indochińskim kostiumem założonym na popularną sieciową strzelaninę. Nie pierwszym to kostium, nie ostatni, więc nie powinno to być szczególnym problemem.
Problem jednak jest taki, że wojna w Wietnamie nie została jeszcze dobrze "ograna" w grach wideo, nie doczekała się swojego wysokobudżetowego Medal of Honor czy Call of Duty, które przy całej swojej bombastyczności w jakiś sposób jednak docierały z tzw. dramatem wojny do szerokiego odbiorcy. Prób było co najmniej kilkanaście, ale nie było chyba jeszcze skupionej wyłącznie na Wietnamie gry z rozbudowaną kampanią dla pojedynczego gracza, która odniosłaby prawdziwy sukces, zarówno finansowy, jak i, użyjmy dużego słowa, "artystyczny".
Konflikt w Wietnamie to temat trudny, niejednoznaczny i twórcy gier niechętnie się w te rejony zapuszczają. To wojna, która przemeblowała Amerykę. Trudno wskazać, kto był naprawdę dobry, kto był naprawdę zły, bez wdawania się w długie dyskusje o polityce. Gry polityki nie lubią, nikt więc tu nie bawi się w Olivera Stone'a z jego "Trylogią wietnamską", ani w Johna Wayne'a z "Zielonymi beretami". Pozostaje więc rozrywkowa droga środka: "Rambo II" i "Zagubiony w akcji"
Tymczasem szwedzkie Dice machnęło na te rozważania ręką i stworzyło kompletnie apolityczną wycieczkę do Wietnamu. Zamiast rozmyślać, jak tu sprawiedliwie przedstawić złożony konflikt, zrezygnowano z trybu fabularnego na rzecz stworzenia atrakcyjnej dekoracji do rozgrywek sieciowych. Twórcy nie mówią, kto jest dobry, kto jest zły, bo w końcu w obie strony konfliktu wcielają się na zmianę ci sami gracze. Zostaje więc frajda płynąca ze strzelania. I drugi problem.
Drugi problem jest taki, że dla nas, w Polsce, wojna w Wietnamie jest abstrakcyjną kartką z pozytywką, z której dobiega "Cwał Walkirii". Pozbawionym kontekstu popkulturalnym telegramem. Tradycyjnie jesteśmy przyzwyczajeni, że Amerykanie to ci dobrzy, choć niepozbawieni skaz, a północni Wietnamczycy to ci źli w słomkowych kapeluszach. I to wszystko.
Ta wojna jest dla nas jedynie zielonym krajobrazem, wyświechtanym "zapachem napalmu o poranku" i dziwnie się czułem słysząc podczas gry w BC2:Vietnam zachwyty znajomych nad "klimatem" i "super widoczkami", a "Cwał Walkirii" obowiązkowo włączany podczas każdego lotu śmigłowcem sprawiał, że zacząłem się zastanawiać, czy o to właśnie chodziło Coppoli podczas kręcenia "Czasu apokalipsy".
Wojna w rozszerzeniu do strzelanki Dice pozbawiona jest treści. I ofiar. W sytuacji gdy gra przedstawia jakiś futurystyczny konflikt nie jest to szczególnym problemem, fikcja to fikcja. Jednakże gdy z jednego z prawdziwych konfliktów robi kolorowy teledysk z atrakcyjną, rockową oprawą muzyczną, to odnoszę wrażenie, że ktoś wykazał się tutaj daleko posuniętym brakiem wyczucia.
Gry mają długą historię trywializowania wojny i przemocy, Battlefield: Bad Company 2 Vietnam nie jest tu pierwsze czy ostatnie. Właściwie DICE powtarza sam siebie - w końcu w 2004 roku ukazało się Battlefield: Vietnam. I trochę przykro, że pod tym względem świat gier się nie zmienił. Nadal gramy ze znajomymi w wojenne porno, które nic nas nie obchodzi.
Konrad Hildebrand