Dzisiaj polska premiera Xboksa One. W te gry warto zagrać!

Dzisiaj polska premiera Xboksa One. W te gry warto zagrać!

Dzisiaj polska premiera Xboksa One. W te gry warto zagrać!
marcindmjqtx
04.09.2014 18:00, aktualizacja: 15.01.2016 15:39

Wybraliśmy dla was 10 gier, które są już na rynku. Niekoniecznie tych najnowszych czy najwyżej ocenianych przez innych - my ręczymy, że ich kupna nie pożałujecie. Kierowaliśmy się przede wszystkim różnorodnością. By każdy znalazł w tym zestawieniu coś dla siebie.

Co może być lepsze od strzelaniny uzbrojonych po zęby żołnierzy? Weterani gatunku i autorzy takich serii jak Medal of Honor czy Call of Duty założyli nowe studio i stworzyli Titanfall, by na to pytanie odpowiedzieć. Postawili wszystko na jedną kartę, rezygnując z kampanii dla jednego gracza i skupiając się na sieciowej rywalizacji.

Pięć rzeczy, które podobały mi się w becie Titanfall Asem w rękawie Titanfall są tytułowe Tytany - wysokie na kilka pięter mechy, które biorą udział w walkach obok zwykłych żołnierzy. Dodają bitwom rozmachu i dodatkowych opcji taktycznych, których nie uświadczymy w innych przedstawicielach gatunku. Nawet z Tytanami na polu walki Titanfall to zadziwiająco dynamiczna i spektakularna strzelanina, w której nie ma czasu na nudę. Trzeba myśleć szybko, mierzyć pewnie, a w dodatku jak najlepiej wykorzystywać zwinność żołnierzy oraz umiejętności specjalne ich oraz mechów.

Titanfall nie stawia gatunku na głowie, ale jest w nim powiewem świeżości, który powinien przypaść do gustu fanom Call of Duty, którzy chcieliby jednak pchnięcia serii na nowe tory. Gra była dodawana do zestawów z Xboksem One w momencie światowej premiery, więc graczy na serwerach nie brakuje. Sama rozgrywka została z kolei skonstruowana tak, by nie tworzyć barier pomiędzy weteranami, a tymi, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki.

Dla kogo?

Dla każdego, kto lubi rywalizację z innymi graczami, wielkie roboty i głośne wybuchy. Raczej dla fanów akcji i instynktownego reagowania na zmieniającą się na polu walki sytuację, niż knucia skomplikowanych taktyk. Nie dla graczy, którzy w strzelaninach cenią fabularne kampanie.

Fragment recenzji:

Titanfall to jednak nie Call of Duty. Kilka zmian sprawiło, że formuła złapała nowy oddech. Przede wszystkim dzięki niesamowitemu parkourowi porównywalnemu z serią Mirror's Edge. Cały czas odkrywam na mapach nowe miejsca, gdzie może się wdrapać moja postać. Sterowanie nią jest banalnie proste, więc łączenie strzelania i celowania z bieganiem po ścianach, zawisaniem na gzymsach i podwójnymi skokami przychodzi szybko i bardzo naturalnie.

Oczywiście można się w tym doskonalić i jest to równie wciągające, jak nauka strzelania z nowych broni czy wypróbowywanie rozmaitych ulepszeń oręża i tytanów, jakie odblokowane są co poziom. A lecą szybko, podobnie jak poziomy - twórcy Call of Duty znają wszak zasadę, że gracz musi mieć co chwilę podtykaną pod nos nową atrakcję. I świetnie sprawdza się to w praktyce. Nie raz łapałem się na tym, że grałem jeszcze jeden mecz, by przetestować zdobyty właśnie celownik. A potem drugi, by skończyć wyzwanie, a potem trzeci, by sprawdzić nagrodę za to wyzwanie.

To co automaniacy lubią najbardziej. Studio Turn 10 zaprzęgło moc nowej konsoli Microsoftu, by jeszcze lepiej oddać piękno i niuanse rywalizacji na torze wyścigowym. Modele aut opracowano z taką dokładnością, że kolejne upojne kwadranse można spędzać nie na torze, a w specjalnym trybie, w którym każdej maszynie możemy przyjrzeć się z bliska. Do pełni szczęścia brakuje już tylko możliwości dotknięcia lakieru czy skórzanej tapicerki.

Forza Motorsport 5 - zwiastun Za wirtualną kierownicą, każdy fan odgłosu ryczącego silnika i zmuszania koni mechanicznych do maksymalnego wysiłku poczuje się jak w domu. Trybów rywalizacji jest tu pod dostatkiem. Coś dla siebie znajdą fani odcinania kolejnych dziesiątych części sekundy na okrążeniu. Nie będą narzekać także ci, dla których najważniejsza jest ostra rywalizacja na torze i nie boją się zetrzeć z karoserii lakieru, byle tylko zająć pierwsze miejsce. Jeśli pod ręką nie ma znajomych, wyzwanie podejmą sterowani przez konsolę kierowcy, uczący się ich stylu jazdy i odruchów. W czerwcu szef studia Turn 10 ogłosił, że Forza Motorsport 5 kupił co drugi posiadacz Xboksa One, więc na torach nie zabraknie także innych graczy, chętnych do rywalizacji.

Wisienką na torcie prawdziwej uczty dla każdego fana sportów motorowych są niecodzienni przewodnicy po rozgrywce. Jeśli lubicie brytyjski Top Gear, to na pewno ucieszy Was wiadomość, że w grze pojawiają się Jeremy Clarkson, James May i Richard Hammond.

Dla kogo?

Dla fana ryczących silników i piszczących opon. Forza Motorsport 5 świetnie łączy ze sobą prędkość i emocje towarzyszące jeździe na skraju przyczepności z elementami symulacji i opcjami dostosowywania trudność panowania nad potężnymi maszynami do możliwości gracza. To coś nie tylko dla zawodowych kierowców.

Fragment recenzji:

'No ale jak się jeździ' - zapytacie. Po pierwsze - płynnie. Gra chodzi w magicznych 1080p i 60 klatkach na sekundę i nieważne co się by się działo na ekranie, poniżej tych ustawień nie schodzi.

Po drugie - model jazdy jest wciąż najlepszym jaki widziałem w (pseudo)symulatorach na konsolach. Zachowanie się aut w zależności od ich mocy i ustawienia, wpływ ogumienia na jazdę czy jakość i rodzaj nawierzchni - wszystko to ma ogromne znaczenie i znacząco wpływa na jakość naszej rozgrywki. Po trzecie - ogromną różnicę w stosunku do poprzednich rzeczy robią wibrujące spusty w kontrolerze Xboksa One. Jest to coś, co zaskoczyło mnie chyba najbardziej.

Studio Blizzard nie pobije rekordu świata w szybkości produkowania kolejnych gier, ale gdy jakaś jego produkcja trafia do sklepów, jest prawie pewne, że wciągnie na długo. Konsolowe Diablo nie jest wyjątkiem.

Diablo 3: Ultimate Evil Edition - już graliśmy Formuła stara jak świat - masakrujemy dziesiątki przeciwników, by uzbroić się w coraz lepszy pancerz, oręż i czary, by potem podnieść poziom trudności i znów ruszyć do walki. I tak w kółko. Gdy raz wpadniemy w ten cykl trudno się z niego wyrwać. Zwłaszcza, że nic nie stoi na przeszkodzie, by do zabawy zaprosić znajomych. Nie ważne, czy będą siedzieć obok, czy po drugiej stronie sieciowego kabla.

Edycja Ultimate Evil zawiera w sobie grę Diablo 3 oraz dodatek Reaper of Souls, rozbudowujący ją o wiele nowości. Trzeba docenić też świetną polonizację tego tytułu. Pełna polska wersja językowa ma w sobie masę drobnych smaczków, które odkrywać będziecie jeszcze długo po tym, gdy każdą z postaci osiągniecie maksymalny poziom doświadczenia.

Dla kogo?

Absolutnie dla każdego, kto ma chwilę wolnego czasu, by zanurkować w świecie, w którym nigdy nie zabraknie przeciwników do pokonania i skarbów do znalezienia. Przestrzegamy tylko tych, którzy nie mają silnej woli - diabelnie wciąga, więc jeśli nie chcecie nagle zacząć wszędzie się spóźniać, radzimy ustawić obok telewizora zegarek z alarmem.

Fragment recenzji konsolowej wersji Diablo 3:

Przy okazji zapowiedzi wersji konsolowej mnóstwo osób zastanawiało się pewnie, jak Blizzardowi uda się przenieść rodowicie PC-towe sterowanie na pady. Mogę z czystym sercem powiedzieć: wyszło rewelacyjnie. Wszystkie umiejętności postaci przypisano pod cztery główne przyciski i dwa na jego grzbiecie, po prawej stronie. Dzięki temu to prawa ręka w całości odpowiada za wykonywane ataki. Lewa z kolei operuje gałką, czyli po prostu ruchami bohatera, a także namierzaniem wrogów w trakcie walki.

W wersji konsolowej zastosowano delikatne automatyczne celowanie, ale to akurat zrozumiałe i bardzo sensowne rozwiązanie. Gdy ma pomagać, pomaga, a w żadnym momencie nie przeszkadza w wyborze tego przeciwnika, którego akurat chce się zaatakować.

Bez wahania możemy stwierdzić, że Rayman Legends to jedna z najsympatyczniejszych gier dekady. Każdy się przy niej uśmiechnie - gwarantujemy!

Rayman Legends - zwiastun Ale dzieło Michela Ancela to nie tylko pastelowe kolory i przepiękne widoki. To także zestaw jednych z najciekawszych plansz w historii platformówek. Biegając, skacząc, szybując czy sprzedając od czasu do czasu komuś kuksańca, stopniowo zaczynamy czuć "rytm" każdej z nich. Przy każdym podejściu jest dzięki temu nieco łatwiej o zebranie skarbów, które wcześniej wydawały się poza zasięgiem.

Olbrzymia w tym zasługa nie tylko olbrzymiego doświadczenia autorów w projektowaniu platformówek. Trzeba też wspomnieć o fenomenalnej oprawie muzycznej, która nie pełni tu jedynie roli tła. Grając w Rayman Legends usłyszymy odgrywane przez rozmaite stworki covery znanych utworów. Ba, niektóre z nich sami "odegramy" skacząc po planszy. Taka to, cudownie zakręcona, gra.

Nie sposób się oderwać, ale wbrew pozorom Rayman Legends potrafi czasem zaskoczyć poziomem trudności. Z przejściem planszy nie będzie większych problemów, ale zdobycie 100% skarbów, to już grubsze wyzwanie. Wszak Rayman nie jest nowicjuszem - towarzyszy nam w od 1995 roku. Nic dziwnego, że autorzy gry ufają, że w tym czasie podłapaliśmy trochę sprawności w palcach.

Dla kogo?

Trudno nam wyobrazić sobie kogoś, komu Rayman Legends mogłoby się nie spodobać. Taki ktoś musiałby nie znosić radości i dobrej zabawy. Nawet wtedy wciąż byłyby spore szanse, że Rayman i ferajna sprawią, że na jego twarzy zagości uśmiech.

Fragment recenzji:

Ścieżka dźwiękowa głośno daje o sobie znać, nie chowając się na drugim planie. Muzyka klasyczna nadaje pomykaniu po planszach atmosferę przygody przez duże P, ale tu i ówdzie znów usłyszymy radosny śpiew moskitów, gitarowe plumkanie orkiestry mariachi czy nawet rockowy klasyk. Ostatnia plansza każdego świata to krótki, zaplanowany co do sekundy musical. W Legends zakochałem się po raz pierwszy, gdy żołnierze unosząc rytmicznie utworzony z tarczy dywan po którym szedłem zaczęli wystukiwać rytm perkusyjnej stopy z utworu "Black Betty" zespołu Ram Jam.

Niby tyle lat minęło od pierwszego Wolfensteina, a opróżnianie magazynków na frontach alternatywnej wersji drugiej wojny światowej, nie tylko nie chce się znudzić, ale jest coraz lepsze.

Wolfenstein: The New Order - zwiastun premierowy Ale New Order to nie prosty powrót do korzeni. Za grę wzięli się fachowcy od wspomagania dynamicznej i szalenie efektownej akcji zaskakującymi elementami. Od pierwszych chwil wiadomo, że ta przygoda B.J. Blazkowicza będzie wyjątkowa. Oczywiście to wciąż Wolfenstein, więc nie zabraknie wielkich giwer, jeszcze większych przeciwników - w świecie gry to naziści wygrali drugą wojnę światową - oraz cudownego unikania śmierci przy więcej, niż jednej okazji.

Ale New Order to nie tylko świat oglądany przez celownik karabinu maszynowego. Mocniej niż do tej pory akcenty położono na opowieść o konflikcie i jego ofiarach. Wolfenstein potrafi zwolnić, nie stroni od pokazywania z bliska najgorszych oblicz wojny, nie pozwalając odwrócić wzroku. Tym razem to więcej, niż pusta hollywoodzka strzelnka. Nas dodatkowo mogą cieszyć liczne polskie akcenty, z Alicją Bachledą-Curuś, wcielającą się w jedną z wiodących postaci, na czele.

Dla kogo?

Dla tych, którzy nie lubią sieciowej rywalizacji, a uwielbiają pociągać za spusty wirtualnych giwer. Wolfenstein: The New Order nie oferuje trybów sieciowych. Ma za to najlepszą (i wcale niekrótką) kampanię fabularną, jaka przytrafiła się w ostatnich latach strzelaninom z widokiem "z oczu" bohatera.

Fragment recenzji:

Blazkowicz taszczy w kieszeniach cały arsenał, więc - poza kilkoma momentami - nikt nie mówi mu, z jakiej broni ma w danej chwili korzystać. Liczba ich rodzajów może nie powala na kolana, ale każdy gnat ma tu swoje zastosowanie. A często i dwa, bo wraz z kolejnymi etapami natrafiamy na ulepszenia. Dzięki nim karabin szturmowy wzbogaci się o wyrzutnię rakiet, pistolet "przyozdobimy" tłumikiem, a snajperka zacznie strzelać laserami. Mówiłem już, że broń możemy trzymać w dwóch rękach naraz? A o cichych egzekucjach z bliska?

Ach, starożytny Rzym - fantastyczne miejsce na osadzenie w nim akcji rozmaitych gier. Z jakiegoś powodu tak się jednak nie dzieje, więc tym bardziej warto docenić rodzynka od studia Crytek.

Ryse - zwiastun Na wstępie warto rozwiać wątpliwości - Ryse nie jest grą, która przygotuje Was do jakiegokolwiek egzaminu z historii. Owszem, autorzy snują tu pewną ciekawą i stopniowo nabierającą tempa opowieść, ale najważniejsza jest walka. To chleb powszedni dla ówczesnych żołnierzy, a co za tym idzie - także dla gracza, który stanie jednego z Legionów. Wojenne rzemiosło będziemy podziwiać z bliska, czasem w nieprzyzwoitych wręcz detalach. Nic dziwnego, że gra otrzymała kategorię wiekową 18+. To jedna z najbrutalniejszych produkcji ostatnich lat.

System walki nie należy do skomplikowanych. Uproszczono go tak, by każdy mógł docenić efektowność starć. Wymiany ciosów i akcje kończące walkę pokazują moc drzemiącą w Xboksie One. Nawet posiadając przysłowiowe dwie lewe ręce, będziecie mogli z bliska przyjrzeć się temu, co wytrenowany centurion potrafił robić swoim wrogom. Czasem nadarzy się też okazja do dowodzenia całym oddziałem i złapania oddechu pomiędzy jedną potyczką a drugą, ale kolejne rozdziały historii zapiszecie własnym mieczem i krwią pokonanych.

Dla kogo?

Jeśli, oglądając pierwszą bitwę filmowego "Gladiatora", marzyłeś o grze, która pozwoli na "własnoręczne" odegranie jej na ekranie telewizora, to śmiało sięgaj po Ryse.

Fragment recenzji:

Ryse jest najładniejszą grą, jaką widziałem na konsoli. Wszystkie te kwestie, na które zwykliście zwracać uwagę: rozmyte tekstury, zasięg widzenia, liczba klatek czy kamienne twarze bohaterów, wszystko to nie ma znaczenia w Ryse. Nie ma, bo jest wykonane na najwyższym poziomie, którego zawsze oczekiwaliście od gry. Możecie mieć pretensje, że gra prowadzi Was korytarzem i nie pozwala pobiegać swobodnie po Rzymie, ale ten fragment, który oddaje Wam do dyspozycji, jest najładniejszym fragmentem wirtualnego świata jaki widzieliście na konsoli. Ten stopień pieczołowitości towarzyszy wszystkim odwiedzanym lokacjom. Bez względu czy będzie to skąpany słońcem Rzym czy klify Brytanii, gęste lasy czy mglisty York, Ryse nie przestaje zachwycać. W szczególności gdy zechce się spojrzeć w dal, w miejsca, do których nigdy nie trafimy, a mimo to wydają się przygotowane równie szczegółowo co te z bezpośredniej bliskości. Wszystko to bez zająknięcia i spadków liczby wyświetlanych na ekranie klatek.

Lubicie zombie? Albo inaczej... Lubicie masakrować hordy zombie? Bo Dead Rising 3 to gra, w której właśnie to się robi. Na setki sposobów.

Dead Rising 3 - zwiastun Dead Rising 3 to w gruncie rzeczy spora, nieco zalatująca gnijącym mięsem, piaskownica, która oferuje graczowi tysiące bezmózgich przeciwników oraz podobną liczbę śmiercionośnych zabawek, by się z nimi "bawić". Broń tworzymy łącząc ze sobą rozmaite elementy w przedziwne, szalone, ale przede wszystkim zabójczo skuteczne kombinacje. Gdy tylko pomyślicie "nie, z tego na pewno nic nie wyjdzie", gra udowodni, że jesteście w błędzie.

Świat nie powala rozmiarami, ale na brak atrakcji trudno narzekać. W dodatku od beztroskiej rzeźni zombiaków, regularnie odciągają nas misje poboczne oraz zadania fabularne, które najczęściej wiążą się z koniecznością pokonania dużo mocniejszego przeciwnika. Ale nawet po obejrzeniu napisów końcowych będziecie chcieli wracać do Dead Rising 3. Dodatkowych trybów nie brakuje, a przerabianie zombiaków na mięso mielone przy użyciu coraz bardziej szalonych konstrukcji prędko się nie nudzi.

Dla kogo?

Dead Rising 3 nagradza ciekawość gracza i szalone pomysły. To jedna z tych gier, które dają nam stos zabawek i pozwalają się wyszaleć do woli. Wisienką na torcie jest tryb sieciowej kooperacji z drugim graczem.

Fragment recenzji:

DR3 jest fantastyczną zabawką do testowania tego, co wymyślili twórcy. Często zapominałem o celu i szwendałem się w tę i z powrotem szukając nowych gadżetów. W nocy robi się trudniej, przeciwnicy zyskują bowiem na szybkości. Zabijaniem umarlaków nabijamy licznik Prestige Points - kolejne zgony w serii podnoszą liczbę zdobywanych punktów, przy czym gra zdecydowanie hojniej wynagradza nas za walkę na nogach (fragi zdobywane za kółkiem pozwalają zarobić na fistaszki). PP to punkty doświadczenia, które później rozdzielamy między parametry, zyskując zdolność targania większej liczby przedmiotów, zwiększoną szybkość, możliwość przyłączenia do siebie większej liczby ocalonych czy szybsze montowanie przedmiotów.

Metro Redux to zestaw odświeżonych wersji dwóch gier - Metro 2033 oraz Metro: Last Light. Można kupić je oddzielnie, ale zalecamy granie właśnie w takiej kolejności. Akcja toczy się w postapokaliptycznym świecie opisanym w książkach Dmitrija Głuchowskiego. To coś więcej, niż strzelaniny.

Metro Redux - zwiastun Największym plusem obu gier jest niesamowita atmosfera. Świat jaki znamy zniknął z powierzchni Ziemi, zmieciony nuklearnym holokaustem. Resztki ludzkości znalazły schronienie pod ziemią. Jednym z takich miejsc są tunele moskiewskiego metra, w których kolejne stacje zmieniły się w oddzielne osady, nie zawsze nastawione do innych przyjaźnie. Tunele są zresztą zamieszkiwane nie tylko przez ludzi. Promieniowanie zebrało swoje żniwo.

Obie gry mają w sobie tyle samo ze strzelaniny, co ze skradanki. Warto grać na najwyższym poziomie trudności, by naprawdę wczuć się w walkę o przerwanie, w której liczy się każdy nabój. Czasem lepiej ominać przeciwników, niż stawiać im czoła. Zwłaszcza, że korytarze lubią na swój sposób szeptać do głównego bohatera i zdradzać mu mroczne tajemnice.

Dla kogo?

Trzeba chcieć wejść w ten świat, by naprawdę go docenić - to na pewno. Gdy inne strzelaniny zachęcają do parcia przed siebie, by znajdować coraz więcej, coraz lepszych rodzajów broni, Metro nieśpiesznie opowiada swoje historie, dając graczowi wybór metody radzenia sobie z wrogami.

Fragment recenzji Metro 2033:

Autorzy naprawdę mocno utrudnili graczom życie, wprowadzając wiele niestandardowych rozwiązań, przez które na początku naprawdę można nieco zgłupieć i poczuć się jak kompletny żółtodziób. Zacznijmy od tego, że walutą w grze jest amunicja. Nie mówię tu o parszywej jakości pociskach, produkowanych pod ziemią, a o kulach, które powstały jeszcze przed wybuchem. Są one nieporównywalnie bardziej skuteczne od "samoróbek", ale jednocześnie każdy strzał oznacza mniej funduszy na zakupy. Musicie również wiedzieć, że w metrze nie znajduje się skrzyń z amunicją na każdym kroku. To jedna z tych gier, gdzie po znalezieniu szafki z nabojami od razu wszystkie lądują w magazynkach kolejnych broni i niewiele zostaje w bandolierze.

Fragment recenzji Metro: Last Light:

Autorzy znów postanowili zostawić graczowi dowolność w doborze sposobu, w jaki chce radzić sobie z przeciwnikami. Nie mamy tu podziału na misje "głośne" i "ciche". Dobierając wyposażenie Artema możemy uzbroić go w trzy rodzaje broni, w zależności od tego czy wolimy się skradać czy stawać z wrogami twarzą w twarz. Obie mechaniki dopracowano w porównaniu z poprzednią grą, choć ja starałem się grać raczej po cichu i po mocniejsze argumenty sięgałem tylko wtedy, kiedy byłem do tego zmuszony. Tym razem nie miałem już żadnych zarzutów co do dziwnej detekcji trafień i skuteczności pocisków. Skradanie sprawia mnóstwo frajdy dzięki świetnie zaprojektowanym arenom, które zachęcają do kreatywności. Jest gdzie się schować, jest którędy się przekraść, zawsze można też zająć dobrą pozycję i wystrzelać przeciwników serią cichych strzałów w głowę. Jeśli ręka nie zadrży, to wiele starć z przeważającymi siłami wroga udaje się zakończyć bez wykrycia. Jeśli coś nie wyjdzie, to staniemy naprzeciw bardzo sprawnych przeciwników, którzy wiedzą, że wybieganie prosto pod lufę gracza nie jest najlepszą strategią.

Outlast to horror, który ma w rękawie kilka ciekawych sztuczek. Dlatego warto polecić go graczom, którzy lubią się bać.

Outlast - zwiastun Przestraszyć nas jest prosto - wystarczy zgasić w pomieszczeniu światło i ryknąć na całe płuca. Mini-zawał murowany, ale oparcie na takich pomysłach kilkugodzinnej zabawy byłoby marnym konceptem. Lepiej trzymać gracza w niepewności. Zwodzić go, gdy w skórze dziennikarza przemierza korytarze rzekomo zamkniętego zakładu psychiatrycznego, z którego jednak nikt nie zabrał obłąkanych pacjentów. Niektórzy są niegroźni, inni potrafią na głos dywagować, który organ wyrwą nam najpierw.

Outlast potrafi przytłoczyć i przestraszyć na różne sposoby, ale rzadko ucieka się do tanich chwytów. Woli sugerować zagrożenie zamiast bezceremonialnie atakować. Zresztą już na wstępie bardzo ogranicza nam korzystanie ze zmysłu wzroku. Korytarze szpitala często spowija kompletny mrok, a jedynym źródłem światła jest zielonkawa poświata nocnego trybu kamery niesionej przez bohatera. Trzeba jednak korzystać z niej z rozwagą, bo baterie lubią kończyć się w najmniej odpowiednich momentach.

Dla kogo?

Dla graczy, którzy lubią się bać i mają dość prostackich sztuczek w horrorach. Przydadzą się mocne nerwy i słuchawki. To zabawne - usłyszeć, że wstrzymujemy oddech razem z bohaterem.

Fragment recenzji:

Nie oznacza to bynajmniej, że czasem nie stanie na Waszej drodze dwumetrowe bydlę, potrafiące gołą łapą wyrywać flaki. W takich momentach trzeba wyrzucić z głowy pierwszy odruch każdego gracza - walkę. Bohater jest bezbronny, nie może podnieść nawet zwykłej dechy by ogłuszyć swojego napastnika. Może chować się pod łóżkami czy w szafkach i liczyć, że prześladowca akurat tam nie zajrzy.

Może też wykorzystywać ślepotę potwornie okaleczonych pacjentów, przykucnąć w cieniu i wstrzymywać oddech. Innym wyjściem jest paniczna ucieczka, połączona z zamykaniem za sobą drzwi czy barykadowaniem przejść by utrudnić pościg. Skuteczna, ale grożąca zgubieniem drogi w bliźniaczo do siebie podobnych korytarzach. Wtedy mrok, który był naszym sprzymierzeńcem w wymijaniu psychopatów, staje się wrogiem.

Nie da się w prostych słowach, rzeczowo wyjaśnić, na czym polega ta zabawa. Moglibyśmy przywołać kilka haseł, jak chociażby "superszybka akcja", "pikselowe szaleństwo" czy "kooperacja z samym sobą", ale nie powiedzą Wam one nawet ułamka tego, co pokaże filmik.

Super Time Force - zwiastun - PREPARE TO DIE DIE DIE Autorzy wrócili do korzeni dwuwymiarowych strzelanin, uzbroili je po zęby, nałożyli atomowe wrotki i przenieśli do współczesności. Super Time Force na pewno nie jest dla każdego, ale wolimy myśleć, że ludzie, którzy nie lubią takiej zabawy nie są naszymi sąsiadami.

Dla kogo?

Obejrzyj filmik i nagraj swoją reakcję. Jeśli, chłonąc akcję, podświadomie otworzysz usta z zachwytu - Super Time Force jest dla Ciebie. Jeśli te objawy nie wystąpią, daruj sobie. Albo nie - też ściągnij grę, bo jest akurat dostępna za darmo dla posiadaczy abonamentu Gold.

Obraz
Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)