Driveclub odjeżdża w stronę zachodzącego słońca
W ostatniej, gigantycznej aktualizacji, jaka towarzyszy wersji VR, ukryto zwięzłe pożegnanie od Evolution Studios.
03.11.2016 13:14
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Zgodnie z zapowiedzią, po premierze DriveClub VR standardowa edycja otrzymała znaczącą łatkę. Sześć gigabajtów, jakimi gra wita po odpaleniu (łączny rozmiar wszystkich update'ów i dodatków to materiał na kolejną płytkę Blu-Ray), dodaje do gry piętnaście nowych, miejskich tras. Pięknych, jak na ten tytuł przystało i wystarczająco "innych" (w DC zawsze brakowało urbanistycznych widokówek), by nawet zażądać za nie sporej opłaty. A jednak są gratis. Niektóre z nich są zaledwie wariantami, okej, ale przyznacie chyba, że to i tak powalający "gratisik". Gratisik na pożegnanie. W opisie aktualizacji znajdziemy krótkie "Żegnajcie, bawcie się dobrze" dołączone od zarządu świętej pamięci Evolution Studios. Jak gdybyśmy usłyszeli głosy zza grobu.
DriveClub to dla mnie wyjątkowo pozycja. Na pewno najbliższe memu sercu wyścigi obecnej generacji konsol. Jasne, na konkurencyjnej platformie mam Forzę Horizon 3, ale jej wartość sentymentalno-emocjonalną w połączeniu z szansami na prawdziwą, szaleńczą żywotność ocenię gdzieś najwcześniej za rok. Jak większość z Was pewnie, dołączyłem do sieciowego bojkotu na DriveCluba po premierze. Nawet nie posiadając jeszcze gry. Kupiłem ją gdzieś po taniości, wyrwaną z bundla z konsolą, dopiero w okolicy premiery łatki ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi. Działała już wtedy poprawnie, serwery rozpoczynały swoje prężne życie, a ja przepadłem na dziesiątki godzin. Zawsze wyciągała łapska po więcej i licząc wszystkie przepustki sezonowe czy samochody, wydałem pewnie o wiele więcej gotówki już po zakupie gry. Ale też była jedyną, przy której spędziłem grubo ponad sto godzin. Ale tak serio "grubo ponad". I bawiłem się cały czas fenomenalnie.
DriveClub - New Tracks / India, Canada, Chile, Japan, Norway
Spektakularny upadek Evolution to świetny przykład współczesnego developmentu. Nie dość, że zaliczyli roczną obsuwę, nie dali na czas obiecywanej wersji "prologue", zawalili premierę, nie ogarnęli na nią serwerów, to jeszcze najlepsze rzeczy dodali miesiące za późno. Gdyby DriveClub był grą Ubisoftu, być może developer nie poszedłby pod nóż, bo Ubi jak nikt pokazuje, że szalona idea, według której prawdziwe życie seria zaczyna od "dwójki", podczas gdy "jedynka" ma sobie wyłącznie zrobić szum w mediach - ta idea często działa. Zresztą francuski gigant też ma swojego DriveCluba, bo The Crew dopiero rok po premierze stało się tym, czym powinno być w chwili wejścia na rynek. Dla Sony dzieło Evolution stanowiło zbyt silny element promocji nowej konsoli, więc jego porażka musiała być naprawdę bolesna.
Gdyby to nie warszawska część Polygamii, tylko wrocławska posiadała PlayStation VR, raczej nie pakowałbym się w DriveClub VR. Po pierwsze dlatego, że jakoś dziwnie mi wygląda ta gra teraz, w roli "czegoś dla hardkorowców" na goglach, gdy developera wywaliło się na zbity pysk (nie ma tego złego, pamiętajcie, że większość z Evolution trafiła do Codemasters, złotych królów gier wyścigowych). Po drugie - gra właśnie oficjalnie została pożegnana i zapewne pogrzebana. Jasne, że serwery stoją. Ale że daleko będzie ich szaleństwu do całego kalendarza 2015, to ja stawiam jedno bezalkoholowe. Dziwny to był twór, dziwna była do niego sympatia, dziwnie także kończy.
Adam Piechota