Dobra kreska #9: Zakładnik w Czeczenii, blokersi z piwkiem i ostatnie dni Hulka
Dawno, dawno, temu, w zamierzchłym 2013 roku, na Polygamii publikowany był komiksowy cykl Dobra kreska. Wracamy z tematem sprawdzając, czy to wciąż dobry pomysł.
A może by tak, w przerwie od grania, poczytać komiksy? Co miesiąc postaram się przybliżyć Wam kilka najciekawszych albumów, które ukazały się w Polsce. Skupiać się będę raczej na nowościach, ale w razie potrzeby nie zawaham się przywoływać starszych publikacji. Kryterium jest jedno: biorę pod uwagę tylko dobre komiksy.Zdecydowanie najciekawszym albumem wydanym w naszym kraju w ostatnich miesiącach jest „Zakładnik” Guy Delisle’a (wyd. Kultura Gniewu, tłum. Małgorzata Janczak). Do tej pory kanadyjski artysta dał się poznać przede wszystkim jako autor reportażowo-autobiograficznych relacji z podróży do chińskiego Shenzhen, Korei Północnej, Mjanma i palestyńsko-izraelskiej Jerozolimy. Tym razem jednak wziął na warsztat historię Christophe’a André, pracownika Lekarzy Bez Granic, który w 1997 roku został porwany przez czeczeńskich bandytów i przez wiele miesięcy był więziony w okolicach Groznego (rzecz rozgrywa się pomiędzy I i II wojną z Rosją). Delisle pracował nad tym komiksem przez 15 lat. Wyszła mu 430-stronicowa cegła, w której nic się nie dzieje, ale trudno oderwać się od lektury. Zdecydowana większość komiksu opowiada o czasie, który André spędził zamknięty w pustym pokoju. Kolejne dni urozmaicały mu tylko posiłki, wyjścia do toalety i ciągłe rozterki. Delisle’owi udało się jednak wycisnąć z tematu mnóstwo emocji, a dramatyczny finał pochłania się na jednym wdechu.
Jeżeli można coś „Zakładnikowi” zarzucić, to fakt, iż przyjęta przez Delisle’a perspektywa mocno go ogranicza. Historię André poznajemy tylko z jego punktu widzenia. Kiedy przebywa w zamknięciu, zamknięty wraz z nim jest także czytelnik. To unikalne, ba, miejscami nawet fascynujące spojrzenie, jednak czyni tę opowieść bardzo jednostkową. Nie mamy pojęcia, jak w tym czasie wyglądały negocjacje, ani co przeżywała rodzina porwanego. Nie dowiadujemy się nic o ówczesnej Czeczenii, ani sposobie działania Lekarzy Bez Granic. Nie wiemy, czy bandytów napędzała zwykła chciwość czy może bieda. Ani czy byli w jakikolwiek sposób inspirowani politycznie (w tamtym czasie rosyjskie służby specjalne chętnie współpracowały z czeczeńskim półświatkiem, chcąc udowodnić światu, że nie ma się co litować nad losem „zbuntowanej republiki”). Znamy tylko André i wnętrze jego celi. Trochę szkoda.Inną niezwykle ciekawą premierą, którą powinni zainteresować się wszyscy fani netflixowych „Stranger Things”, jest pierwsza część „Paper Girls” (tłum. Bartosz Sztybor) autorstwa Briana K. Vaughana (scenariusz) i Cliffa Chianga (rysunki). To rozgrywająca się w 1988 roku opowieść o czterech gazeciarkach, które zostają wplątane w przedziwną, śmieszno-straszną aferę, wyglądającą na fantastyczno-naukową wersję wojny pokoleniowej. Olbrzymim atutem tej serii jest pomysłowość scenarzysty. Vaughan, znany z „Sagi”, jednego z najlepszych komiksów SF ostatnich lat, to artysta o niezwykłej wyobraźni, zasypujący czytelników pomysłami na każdej stronie. Są tu więc i podróże w czasie, i wielkie, latające jaszczury, i lecznicze robactwo, i lewitujące, zielone oko, strzelające w ludzi laserami. A wszystko to unurzane w hektolitrach nostalgii za czasami VHS, reaganomiki i kineskopowych telewizorów.
Komiks wydała oficyna Non Stop Comics, nowy gracz na polskim rynku, za którym stoi Sonia Draga, szefowa dużego i prężnego wydawnictwa książkowego. Warto się przyglądać poczynaniom tej firmy, bo oprócz „Paper Girls” wypuszczają także punkową „Tank Girl” (w końcu w Polsce!), komiksowego „Jamesa Bonda” do scenariusza Warrena Ellisa czy nastoletnie „Giant Days”.
Polecę również „Esmerę” Vince’a (rysunek) i Zepa (scenariusz) (wyd. Timof Comics, tłum. Kasia S.), bo to rzadki przypadek komiksowego porno, robionego ze smakiem. Główną bohaterką tej opowieści jest tytułowa dziewczyna, która po każdym orgazmie zamienia się w przystojnego Marcella (który z kolei po orgazmie zmienia się znów w Esmerę). Dzięki temu prostemu zabiegowi twórcy zagwarantowali sobie usprawiedliwienie dla „momentów” we wszystkich możliwych konfiguracjach i rozwiązali problem rozwiązłości bohaterki/a. Na szczęście „Esmera” nie udaje, że jest czymś czym nie jest. To bezpretensjonalny, świetnie narysowany pornol, ani szczególnie wyuzdany, ani też kontrowersyjny. A że ma do tego całkiem sympatyczny scenariusz, wyemancypowaną główną bohaterkę/a, a w finale stara się nawet skomentować przemiany społeczno-obyczajowe w Europie. To tylko pomaga.A co dla miłośników superbohaterów? Moim zdaniem dwie najciekawsze obecnie serie wydaje Egmont Polska. Pierwsza to „Ms Marvel” (tłum. Anna Tatarska) według scenariuszy G. Willow Wilson, która swoją bohaterkę odmłodziła i uczyniła córką imigrantów z Pakistanu. Już słyszę nadchodzących gamergate’owców i wyłaniające się zza horyzontu transparenty o SJW, ale zanim rozpalicie stosy, spróbujcie nową „Ms Marvel” przeczytać. Wykreowana przez Wilson Kamala Khan jest przezabawna i niezwykle sympatyczna. A z jej problemami (zagubieniem w religijnej społeczności, nadopiekuńczymi rodzicami czy kłopotami z opanowaniem dojrzewającego ciała) łatwo się identyfikować. Autorzy komiksu mają też kilka ciekawych spostrzeżeń na temat dzisiejszej młodzieży i sposobu, w jaki przedstawia się ją w mediach. Owszem, „Ms Marvel” sprzedaje też morały na temat szkodliwości stereotypów i tolerancji, ale wszystkim, którym to przeszkadza, zdradzę pewien sekret… komiksy o superbohaterach zawsze sprzedawały takie morały, a dobro i tolerancja zwyciężały w nich zło i ksenofobię.Drugą wartą polecenia serią jest „Hawkeye” (tłum. Marceli Szpak) pisany przez Matta Fractiona. To nigdy nie był bohater z mojej bajki, a Fraction nigdy nie należał do moich ulubionych scenarzystów (ma na koncie np. bardzo słabe „Pięć koszmarów” o Iron Manie). Ale „Hawkeye” ma w sobie zaskakująco mało patosu i zaskakująco dużo uroku. To nie tyle opowieść o nadczłowieku ratującym świat przed kosmicznym zagrożeniem, ale skromny, oparty o dobrze napisane dialogi hołd dla sensacyjnych seriali telewizyjnych z lat 70. Hawkeye jest tu sympatycznym łotrzykiem, który łatwo ładuje się w kłopoty, ale wykaraskać się pomagają mu jego wierny łuk i kilku przyjaciół. Fajna, bezstresowa lektura, dla wszystkich, którzy zgadzają się, że opowieści o superbohaterach niekoniecznie muszą być śmiertelnie poważnie.W temacie superbohaterszczyzny wspomnę jeszcze zbiór „Hulk. Koniec i inne opowieści” (wyd. Egmont, tłum. Kamil Śmiałkowski) - ze względu na „Koniec”, a nie inne opowieści. „The End” to jeden z bardziej frapujących pomysłów, jaki kiedykolwiek narodził się w Domu Pomysłów. Seria, one-shotów (lub krótkich runów) opowiadających o końcu najbardziej ikonicznych bohaterów uniwersum. Ale, choć pomysł brzmi świetnie, z wykonaniem było różnie: zasłużoną dobrą sławą cieszą się komiksy o Punisherze i Loganie, nie udały się te o X-Menach i Fantastycznej Czwórce. Na szczęście napisany przez Petera Greena i zilustrowany przez Dale’a Keowna „Hulk. Koniec” jest świetny. Green opowiada o tułaczce Bruce’a Bannera/Hulka po postapokaliptycznej Ziemi, zamieszkałej już tylko przez Zielonego i karaluchy. Okazuje się, że nawet wojna nuklearna nie zakończyła wewnętrznego konfliktu pomiędzy Bannerem i Hulkiem, a starzejący się naukowiec ma coraz mniej sił, by przeciwstawiać się gniewowi napędzającemu drzemiącego w nim potwora. Owe „inne opowieści” zawarte w tomie to „Czas przyszły niedoskonały” i „Marvel Knights: Hulk. Transformé”. Pierwszy warto przeczytać, bo całkiem dobrze się zestarzał, ponadto poznajemy w nim Maestra, czyli Hulka-dyktatora, który po III wojnie światowej, przejął władzę nad upadłą ludzkością. Drugi jest słaby, po prostu. Bez pomysłu, źle napisany, nudny. Ale narysował go Piotr Kowalski, Nasz Człowiek w Marvelu. A to zawsze coś.
Na koniec zostawiłem „Tam, gdzie rosły mirabelki” Jana Mazura, bo obiecałem sobie, że wykorzystam łamy Polygamii, by popromować trochę polski komiks. Album Mazura to rysowana minimalistyczną kreską opowieść o osiedlowych blokersach, pijących piwko pod tytułowym drzewem. I choć na pierwszy rzut oka może to wyglądać prosto, czy wręcz prostacko, to autor świetnie się w przyjętej konwencji odnajduje, a swoim kreskowym ludzikom nadaje mnóstwo charakteru. Co więcej, udaje mu się przemycić nieco prawdy na temat współczesnej Polski, nie wpisując się przy tym w polityczne podziały i nie popadając w publicystykę. Intymna, poruszająca opowieść o przyjaźni i trudnych, codziennych wyborach.
Igor Trout