Dobra kreska #30: Fale i długo, długo nic
I czy możliwy jest komiksowy horror zaangażowany?
29.08.2019 12:00
Jeżeli traktujecie ten cykl jak poradnik zakupowy to w tym momencie przestańcie czytać, idźcie do najbliższej księgarni internetowej i zamówcie powieść graficzną „Fale” autorstwa A.J. Dungo (wyd. Marginesy, tłum. M. Wróbel). Bo jest to komiks wyborny, być może wybitny, a na pewno kandydat do tytułu komiksu roku.Dungo opowiada prawdziwą historię znajomości z Kristen – cierpiącą na raka kości dziewczyną, która wpierw go odpycha, a następnie z nim wiąże. Ale rak Kristen nie jest jednym z tych świetnie wyglądających raków, które koniec końców ustępują. Kristen umiera, pozostawiając w sercu młodego A.J. spustoszenie.Trudno opowiedzieć taką historię bez kiczu. Popkultura pełna jest mniej lub bardziej prawdziwych wyznań romantyzujących cierpienie. Rak staje się w nich znakiem od Boga (That Dragon, Cancer), okazją, by zacząć żyć pełnią życia (Słodki Listopad, Kidding), próbą charakteru (Cancer Vixen). Jest smutno i śmieszno. I koniec końców – nawet jeżeli chory umiera – nauka zostaje wyciągnięta, a smutek po stracie miesza się z poczuciem dobrze przeżytego życia.Nie wiem, czy Dungo udaje się całkowicie wymknąć z tej pułapki. Są w „Falach” nieznośnie ckliwe wyznania i przyciężkie metafory. Ale szanuję to, że autor nie jest zainteresowany łatwym pocieszeniem. Raczej pogrąża się w poczuciu straty. Bo to właśnie strata – nie nadzieja, nie szczęście – mieści się w samym centrum „Fal”. Strata paraliżująca, ale i dojmująco ludzka. Którą Dungo potrafi wytłumaczyć tylko opowiadając o pasji, jaką dzielił z Kristen – surfingu.Posłuchajcie tylko tego: „Po śmierci Kristen wiele czasu spędzałem, unosząc się samotnie na wodzie. Odcinałem się, wzbudzając niepokój moich bliskich. Ciągle pytali, jak się czuję, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Aż w końcu znalazłem właściwe słowa. To falowanie. (…) Rozpacz nie ma rozpoznawalnych wzorców. Przypływa i odpływa”.Dungo nie jest zainteresowany metaforą prostacką, jak z zaludnionej przez surferów reklamy gazowanego napoju. Dla autora „Fal” surfing to poważny temat. Dlatego równolegle wykłada czytelnikowi krótką historię tego sportu, skupiając się na dwóch najważniejszych jego bohaterach – Duke’u Kahanamoku i Tomie Blake’u. Nawet jeżeli wyczujecie fałsz w opowieści o stracie, wyniesiecie z „Fal” naukę na temat tego, skąd się surfing wziął, co znaczy dla surferów, i jak to się właściwie stało, że zrobił się tak popularny i w 2020 roku zostanie dyscypliną olimpijską.Opowieść o Dungo, Kristen, Duke’u i Tomie jest przepełniona melancholią a autorowi świetnie poszło zilustrowanie tej melancholii. Komiks utrzymany jest w stonowanej kolorystyce. Sekcje współczesne utopione są w morskiej zieleni. Sekcje historyczne mają kolor sepii. Jak na komiks tak bogaty w treści i przekazujący tak dużo wiedzy, zaskakująco mało jest tu narracji słownej. Dungo mówi tylko to, co musi zostać powiedziane. Dużo jest za to milczenia, niedopowiedzeń i stron pozbawionych dialogów. Akcja płynie z kadru na kadr, ukazując bohaterów czekających na fale, ujeżdżających je, milczących na szpitalnym korytarzu czy po prostu wpatrzonych w siebie nawzajem.
Doskonale współgra to z tematyką komiksu, bo – cytując rewelacyjny, inspirowany „Falami” artykuł Kaspra Bajona opublikowany w Dwutygodniku – „prawdziwe surfowanie, to nie ślizg, szybkość, manewry, to nie ciskanie się na spienionej fali, tylko godziny spędzone w wodzie, czekanie na moment, patrzenie na horyzont, rozmyślanie o głębinie pod stopami, o tej niezbadanej, bezdennej otchłani, na której powierzchni się kołyszemy”.Spore nadzieje wiązałem z komiksem „Infidel”. Jestem prostym człowiekiem, który wciąż wierzy w autorytety. Kiedy więc dowiedziałem się, że „Infidel” Pornsaka Pichetshote’a (scenariusz) i Aarona Campbella (rysunki) wychodzi w Polsce, byłem gotów na komiksową ucztę (wyd. Non Stop Comics, tłum. M. Jasińska).Czytałem o tej miniserii dużo. Polecała go sama Karen Berger, była szefowa imprintu Vertigo. Zachwycał się nim Mike Carey, pisarz i scenarzysta, którego cenię i szanuję. Komiks dostał się też na listę najlepszych komiksów 2018 roku magazynu Hollywood Reporter i serwisu IGN. A sam Pichetshote zawsze wydawał mi się twórcą co najmniej interesującym.Niestety „Infidel” to ciekawy pomysł opakowany w niezbyt wciągającą historię. Akcja rozgrywa się w nowojorskiej kamienicy, w której nie tak dawno temu doszło do zamachu terrorystycznego. Do cieszącego się złą sławą budynku wprowadza się patchworkowa rodzina. Tom jest białym mężczyzną w średnim wieku, jego partnerka, Aisha, wierzącą muzułmanką, Lesli to konserwatywna matka Toma, a Kris to córka Toma z poprzedniego związku. Dodajcie do tego multikulturowe towarzystwo zamieszkujące kamienicę i mroczną historię budynku, a otrzymacie naprawdę intrygujący punkt wyjścia do quasi-obyczajowej opowieści o napięciach rasowych. Z horrorowym twistem. Coś jak filmowe „Uciekaj!”, ale traktujące o uprzedzeniach wobec muzułmanów, a nie czarnoskórych.Wydaje mi się, że „Infidel” miał być takim komiksem. Widać to zwłaszcza w świetnych dwóch pierwszych zeszytach. Akcja rozwija się w nich niespiesznie, a autorzy dają sobie czas na scenki obyczajowe i rozmowy służące budowaniu skomplikowanych (ale i wiarygodnych) relacji między postaciami. Niestety pod koniec drugiego zeszytu dochodzi do zwrotu akcji, a po nim jest już tylko gorzej.
Przede wszystkim siada napięcie. To, co wcześniej przyciągało mnie do tej historii – czyli mozolnie konstruowani bohaterowie – zostaje zastąpione przez gnającą akcję. Podobnie jest z komentarzem socjologicznym. O ile wcześniej napięcia rasowe były rozgrywane zgrabnie i na bardzo osobistym poziomie (konflikt pomiędzy nową dziewczyną Toma, a jego matką wynikał zarówno z uprzedzeń rasowych, jak i osobistych), o tyle od trzeciego zeszytu postaci zaczynają mówić na ten temat otwarcie, w przyciężkawych dialogach. Źle dzieje się też na froncie horrorowym. Znika zagadka. Potwory wyskakują ze ścian. Kolejni ludzie giną przez swoją głupotę.Nie jest oczywiście tak, że ze strony na stronę komiks zmienia się w gniota. Pomimo moich zarzutów, lektura „Infidel” sprawiała mi przyjemność. Jeżeli jednak zdecydujecie się na lekturę, to nie spodziewajcie się komiksowego „Uciekaj!”. „Infidel” to raczej stary dobry „Piątek trzynastego”, tyle że bohaterowie dyskutują na inne tematy.Nie przypadł mi też do gustu pierwszy tom legendarnego cyklu „Criminal” autorstwa Eda Brubakera (scenariusz) i Seana Philipsa (rysunki) (wyd. Mucha Comics, tłum. Paulina Braiter). Być może problem tkwi we mnie. Nie wykluczam tego. Mowa bowiem o serii, która zdobyła aż sześć nagród Eisnera i dwie nagrody Harveya. Serii, którą chwalą recenzenci, a na okładce polecają Brian K. Vaughan i Warren Ellis. Ale cóż mogę poradzić z tym, że dwie, luźno powiązane ze sobą historie, zamieszczone w pierwszych dziesięciu zeszytach postrzegam jako stereotypowe, przewidywalne i płytkie.O tym, że Ed Brubaker czytał wszystkie powieści Chandlera i Hammetta wiem nie od dziś. „Criminal” jest kolejną seria dowodzącą tego, że autor ten doskonale radzi sobie w konwencji. Bohaterowie męscy są tu mrocznymi, burkliwymi profesjonalistami. Niemal zawsze noszą w sobie jakąś zadrę, ranę z przeszłości, z którą muszą sobie poradzić. Kobiety zaś to upadłe anioły – piękne i ponętne, ale jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne, często wciągające mężczyzn w kłopoty.Bardzo sprecyzowany jest też świat przedstawiony. To wielka metropolia. Zatłoczona i skorumpowana. Rządzona przez organizacje przestępcze i przekupnych gliniarzy. Opisywana nie przez pryzmat ulic i budynków, ale tak, jak opisuje się żywe organizmy. Bo miasto w klasycznym kryminale noir tętni życiem, kusi, zwodzi, pochłania, uwodzi i zabija.Więc tak. Wszystkie elementy są na swoim miejscu. Leo, główny bohater pierwszej nowelki, zostaje wciągnięty do „ostatniej roboty”. Zgadza się wziąć w niej udział wbrew twardym zasadom rządzącym jego życiem i – przynajmniej do tej pory – ratującym go przed odsiadką. Oczywiście napad pójdzie źle, a Leo i jego przyjaciółka będą musieli się ukrywać. I dociec, kto ich wrobił.W drugiej nowelce akcja cofa się kilkadziesiąt lat wstecz, by w centrum wydarzeń ustawić Tracy Lawlessa (bohatera, o którym rozmawiają Leo i jego wspólnicy). Ten weteran wojenny powraca do Stanów i gotów jest na naprawdę wiele, by dowiedzieć się, kto stoi za śmiercią jego brata. Ale (niespodzianka!) plan Tracy’ego nie idzie tak, jak powinien, a na jego drodze stają zmory z przeszłości.Jeżeli jesteście wielkimi fanami kryminałów noir, to możecie po „Criminal” sięgać w ciemno. Brubaker to piekielnie zdolny scenarzysta, piszący świetne one-linery i konstruujący intrygę tak, by nawet najbardziej oczytani znaleźli dla siebie choć jeden zaskakujący szczegół czy zwrot. Świetnie spisuje się też partnerujący mu Philips. „Criminal” to kolejny komiks tego duetu, raz jeszcze dowodzący, że ten rysownik jak nikt czuje scenariusze Brubakera i sprawnie radzi sobie z obrazowaniem wykreowanych przez scenarzystę twardych facetów, ponętnych kobiet i mrocznych miast.Jeżeli jednak, podobnie, jak ja, przeczytaliście w życiu więcej niż dwa kryminały noir i znacie tę konwencję na pamięć, to nie spodziewajcie się po „Criminal” objawień. Brubaker i Philips zwinnie poruszają się w granicach gatunku, ale w żaden sposób go nie podważają. Nie ma tu intrygującej gry z historią kryminału. Ani postaci i motywów wykraczających poza bezpieczne ramy. Jest sprawna realizacja konserwatywnej wizji. Wiem, że wielu fanom to wystarcza, mnie jednak nieco nudzi.Z całego serca polecam zaś „Vademecum złego ojca” autorstwa Guy Delisle (wyd. Kultura Gniewu, tłum. A. Wapniarstwa). Delisle dał się do tej pory poznać przede wszystkim jako autor dzienników z podróży (do Korei Północnej, Birmy i Jerozolimy) i autor świetnego reportażu na temat porwania pracownika humanitarnego w Czeczenii. I choć Kultura Gniewu wydała też jego „Louis na plaży”, to dopiero w „Vademecum złego ojca” rysownik prezentuje całość swego komediowego talentu.Krótki, wydany w formie mangowego tomiku album to zbiór udanych anegdot na temat wychowywania dzieci. Delisle – najprawdopodobniej posiłkując się autobiograficznymi doświadczeniami – opowiada o tych wszystkich chwilach, o których zazwyczaj milczą poradniki rodzicielskie. O słabościach, złośliwościach, czerstwych ojcowskich dowcipach czy zbytnim krytykanctwie.
Nie ma tu moralizowania ani edukowania. Jest za to szereg naprawdę śmiesznych sytuacji. Zilustrowanych prostą kreską i bez warsztatowych fajerwerków. Sprawia to niestety, że lektura całego albumu zajmuje nie więcej niż 20 minut, ale jest to naprawdę dobrze spędzony czas. No i osobiście wróciłem do tego komiksu już trzy razy. Myślę też, że to świetny materiał na prezent dla każdego, kto posiada dzieci.PS Kilka lat temu Studio Lain wydało jeden ze starszych komiksów Alana Moore’a zatytułowany „Ballada o Halo Jones”. Tytuł bardzo szybko się wyprzedał i przez kolejne lata na serwisach aukcyjnych można było znaleźć albumy po bardzo zawyżonych cenach. Teraz znów jest szansa, by wejść w jego posiadanie, albowiem Studio Lain zarządziło dodruk. Komiks jest w kolorze i dwóch wersjach okładkowych. Sam jeszcze „Ballady…” nie czytałem, ale cytowany na okładce Neil Gaiman twierdzi, że się poryczę. A ja wierzę zarówno Gaimanowi, jak i Moore’owi.PPS Doczekamy się też dodruku pierwszego tomu serii „Czary zjary” autorstwa Simona Hanselmana. Ta wyróżniona w Angoulême seria opowiada o grupce przyjaciół (m. in. kocie, człowieku-sowie, wiedźmie, robocie i wilkołaku), którzy prowadzą życie pełne picia, ćpania, krzywych akcji i dramatów. Komiks od dawna jest w Polsce niedostępny, ale przy okazji premiery drugiego tomu Timof Comics badał, czy opłaca się zrobić dodruk. Opłaca się, a wymagane przez wydawcę 200 zamówień już zostało zebranych. Przemyślcie sprawę, bo drugiej okazji może nie być, a „Czary zjary” zdecydowanie warte są tych złotówek. Zamówienia przyjmowane są do 31 sierpnia. Więcej info szukajcie na stronie i profilu facebookowym wydawnictwa.PPPS Przepraszam za brak kącika polskiego, ale tak się złożyło, że ostatnio nie czytałem nic od rodzimych autorów.PPPPS O ile niebo nie spadnie nam na głowy i nie dojdzie do jakiegoś dramatycznego zwrotu akcji, jest to ostatni odcinek Dobrej kreski mojego autorstwa. Od września będę polecał komiksy w innym miejscu w sieci. Nie wiem, czy oznacza to dla mnie ostateczne pożegnanie z Polygamią, ale jeżeli tak, to chciałbym bardzo serdecznie podziękować redaktorom naczelnym Poly, pod którymi pisałem: Pawłowi Olszewskiemu i Bartkowi Stodolnemu. Robiliście świetną robotę. Wspieraliście mnie. Walczyliście ze smokami. Polegliście z honorem. Wielkie dzięki także dla całej ekipy Poly, szczególnie dla Dominika Gąski (wiadomka), Adama Piechoty (miałeś szansę z nami nagrywać i zaprzepaściłeś to), Asi Pamięta-Borkowskiej (za redakcję tekstów) i Bartka Nagórskiego (dzięki za wszystkie ryby!). No i oczywiście wielkie, wielkie serduszko dla Was, czytelników. Znając serwisy z grami, byłem gotowy na hejt i braki w merytoryce, tymczasem dyskusje z wami prawie zawsze były serdeczne i rzeczowe. Jesteście super. Szkoda, że to się kończy.