Dobra kreska #29: Superbohaterka opowieści i bunt w świecie obcego
A także Helena Wiktoria, panna ze Śląska.
Zacznijmy od rzeczy najważniejszych. W końcu w Polsce wychodzi legendarny cykl „Promethea” autorstwa Alana Moore’a (scenariusz), J. K. Williamsa III (rysunki) i Micka Graya (tusz). I to w doskonałym tłumaczeniu Pauliny Braiter, nie musicie się więc bać o przeoczone nawiązania literackie czy jakość poezji cytowanej i wymyślanej przez bohaterów. Jest co świętować, bo to jeden z tych komiksów, o których krążą legendy, kamień milowy gatunku superbohaterskiego udowadniający – raz jeszcze – że można go użyć do opowiadania mądrych i pięknych opowieści, niebędących jeno durnym łubu dubu.Mówiąc w wulgarnym skrócie, „Promethea” to odpowiedź Alana Moore’a na „Sandmana” Neila Gaimana. Minus Szekspir i gotyckie emo. Podobnie jak w Sandmanie i tutaj głównym bohaterem jest niemal omnipotentny byt, operujący na pograniczu rzeczywistości i krainy wyobraźni. Promethea to nieśmiertelna, zrodzona w V wieku naszej ery superbohaterka, której żywiołem są opowieści. Na przestrzeni wieków jej duch zamieszkuje ciała różnych osób, dając im nie tylko nadprzyrodzone zdolności, ale przede wszystkim możliwość przenoszenia się do Immaterii, krainy zbudowanej z fikcji, wyobrażeń i snów. Oczywiście, jak to zwykle w takich historiach bywa na Prometheę czyhają odwieczni wrogowie, którzy atakują wyczuwając jej słabość (wynikającą z okresu przejściowego po zamieszkaniu w nowym ciele).Dalsze streszczanie fabuły „Promethei” mija się z celem, bo to jedna z tych opowieści, w których na każdej stronie dzieje się coś niezwykłego. Alan Moore wchodzi na szczyty pisarskich możliwości, wymyślając przebogaty świat alternatywnego roku 1999 – pełnego latających samochodów, supernowoczesnej medycyny, przedziwnych superbohaterów – i mieszając go z szalonym światem magii, baśni, mitów i opowieści. To komiks tak dziwny i eklektyczny, że kartkując go można odnieść wrażenie, iż niemożliwe, by to wszystko miało sens. A jednak ma.
Ale Moore nie byłby sobą, gdyby opowiadał „jedynie” o potędze narracji i tym, jak opowieści porządkują nasze życie. Innym niezwykle ważnym motywem „Promethei” jest pochwała równości i różnorodności. Autor „Top 10” i tym razem wykorzystuje okazję, by mówiąc o postaciach tak odmiennych jak burmistrz z osobowością mnogą czy podróżujące przez historię ucieleśnienie narracji podkreślić, że różnorodność tkwi w samym sercu komiksów superbohaterskich. Bohaterowie „Promethei” są więc czarni, biali, żółci, grubi, niscy, wysocy, heteroseksualni, homoseksualni i transseksualni. I dla nikogo nie stanowi to problemu.
Niesamowite wrażenie robi też biegłość z jaką Moore i Williams panują nad medium. Niemal w każdym zeszycie czytelnik zostaje zaskoczony jakąś warsztatową sztuczką. Niezwykłym kadrowaniem. Opowieścią o magii zilustrowaną na kartach podobnych do tarota. Koniecznością przewrócenia całego tomu i czytania go w pionie.
I choć można odnieść wrażenie, że Moore popisuje się dla samego efektu, prawda jest inna. Wszak to opowieść o zwykłej dziewczynie, której świat nagle został postawiony na głowie, a wszystkie przekonania zakwestionowane. Nic dziwnego, że lektura takiej historii wymaga od czytelnika zakwestionowania nawyków czytelniczych. Co więcej, „Promethea” to historia o potędze narracji i tym, jak owe narracje są budowane (a czasem: narzucane). Zmuszając czytelnika do uważnego śledzenia kolejności kadrów, czy fizycznego manipulowania tomem, autorzy podkreślają wydźwięk historii.Co więcej, „Promethea” wygląda świetnie. J. K. Williams III to jeden z najbardziej plastycznych rysowników amerykańskiego głównego nurtu i daje w tej serii pełen pokaz swoich możliwości (swoją drogą, współpracował on także z Gaimanem przy sandmanowej „Uwerturze”). Jego kadry są bajkowe. Kolorowe, przepełnione szczegółami. Kiczowate, kiedy fabuła zbacza akurat w kierunku powieści groszowych. Spektakularne, gdy mowa a potędze wyobraźni. Futurystyczne w scenach osadzonych w Nowym Jorku 1999 roku. Co więcej, Moore i Williams nie boją się przełamywać konwencji zapraszając artystę specjalizującego się w rysunkach cyfrowych, czy na moment całkowicie zmieniając kolorystykę na pastelową. I choć Egmont Polska dobrze poradził sobie z wydaniem pierwszego tomu, to zdarzyły się i wpadki – najpoważniejszą jest okaleczenie rozkładówek, które na zszyciu stają się po prostu nieczytelne.Jeżeli miałbym napisać cokolwiek negatywnego o „Promethei” to, że jest to komiks niezwykle wymagający i miejscami męczący. Przez przeładowane słowami strony brnie się powoli, a czytelnika spowalniają jeszcze sztuczki narracyjne i wypełnione drobiazgami ilustracje. To nie jest szybka, przyjemna lektura, ale prawdziwe wyzwanie. Komiks, który trzeba czytać uważnie, bo inaczej może się okazać, że umknęła nam część zabawy.O wiele mniej wymagającą pozycją jest dwutomowy cykl „Bunt” osadzony w świecie filmowego Obcego, a wydany w Polsce przez Scream Comics (tłum. T. Kupczyk). Za scenariusz tej opowieści odpowiada znany z „Miejsc” i „Briggs Land” Brian Wood. I trzeba przyznać, że udało mu się sklecić wciągającą opowiastkę. Rzecz traktuje o Zuli Hendricks – czarnoskórej, niewysokiej i mocno poobijanej kolonialnej marines – towarzyszącej syntetykom z Wayland-Yutani w rutynowej misji odzyskania transportowca Europa. Jego załoga przestała wysyłać raporty, ZUPEŁNIE NIE WIADOMO DLACZEGO. Na szczęście ta niby tajemnica nie zaprząta głowy Wooda i już na pierwszych stronach okazuje się, że w komiksie zatytułowanym „Aliens: Bunt” rzeczywiście występują obcy, a Hendricks i jej nowi syntetyczni przyjaciele buntują się przeciwko rozkazom centrali rozpaczliwie pragnącej pozyskać żywy okaz obcego (szok!).Nie jest to komiks próbujący zaskoczyć kogokolwiek, kto widział wcześniej choć jeden film o obcych. Wood całymi garściami czerpie z drugiej części i wkłada wiele wysiłku w zbudowanie przekonującego świata wielkich korporacji, kolonialnych marines, porozrzucanych po wszechświecie kosmicznych baz i zabójczych obcych. Wydatnie pomagają mu w tym zresztą rysownicy, trafnie chwytający charakterystyczną robotniczo-militarną estetykę serii (jest ich tu aż pięciu).Słabością komiksu są jego narracyjne mielizny. Wood jest jednym z tych scenarzystów, których fascynuje zaburzona chronologia. Miesza więc plany czasowe; krótkimi scenkami sygnalizuje wydarzenia, które dopiero nastąpią; pozwala by ważne momenty dramaturgiczne rozgrywały się poza kadrem (zabicie królowej obcych!); i nadużywa narracji z offu, prowadzonej na innej płaszczyźnie czasowej, ale wykorzystywanej do komentowania aktualnych wydarzeń. Czasami to działa, ale częściej wprawia w konfuzję, niepotrzebnie komplikując motywacje bohaterów. Bo ci, choć intrygująco ludzcy i psychologicznie wiarygodni, podejmują pod koniec kilka źle umotywowanych decyzji.Innym zastrzeżeniem, jakie mam wobec „Buntu” to fakt, iż Wood – podobnie jak James Cameron – poszedł na łatwiznę i przerażające na poziomie egzystencjalnym spotkanie z nieznanym, zamienił na prostacką opowieść o efekciarskich strzelaninach w egzotycznych dekoracjach. Nie spodziewajcie się grozy pierwszego obcego Ridleya Scotta czy filozoficznych pytań „Prometeusza” (zadanych bełkotliwie, wiem). Hendricks i jej towarzysze rozwalają obcych na pęczki. Ba, w zasadzie to oni są tu myśliwymi. A o tym, że się jednak nieco boją musi nam przypominać monolog wewnętrzny bohaterki, bo w akcji komiksu tego nie widać.Nie umniejsza to jednak znacząco frajdy z lektury i jeżeli uważacie, że w waszych życiach jest za mało obcego, to „Bunt” wypełni tę pustkę.Nie potrafię za to z czystym sumieniem polecić „Powrotu do Kosowa” autorstwa Ganiego Jakupiego (scenariusz) i Jorge’a Gonzáleza (rysunki) (tłum. W. Birek, wyd. Timof Comics). To autobiograficzne wyznanie mieszkającego w Hiszpanii Jakupiego, który z odległości śledzi wojnę w Kosowie, a następnie wraca w rodzinne strony, by zobaczyć, jak konflikt przeorał znajome miejsca.Komiks warto przeczytać, jeżeli interesuje was sytuacja w byłej Jugosławii i wciąż myślicie o interwencji NATO, która doprowadziła do niepodległości Kosowa. To historia zasługująca na opowiedzenie, a Jakupi wydaje się być doskonałym człowiekiem, do jej opowiedzenia. Jest bowiem jednocześnie z Kosowa i spoza niego. Wie, jak działają międzynarodowe media i zdaje sobie sprawę, że tragedii niewielkiego państewka trudno przebić się na pierwsze strony gazet. Scenarzysta ustawia się też poza narodowościowym konfliktem. Uczciwie pisze o kosowskich nacjonalistach, nie umniejszając serbskich zbrodni. I zdaje się, że najbardziej żałuje tego, że wieloetniczna wspólnota zamieszkująca ten rejon rozpadła się i rzuciła sobie do gardeł.Ale sam fakt, iż ma się coś ważnego do powiedzenia, nie gwarantuje ciekawej opowieści. A „Powrót do Kosowa” to komiks po prostu nudny. Snutej z offu, monotonnej narracja Jakupiego nie udało się przykuć mnie do komiksu. Brak gawędziarskiego polotu scenarzysta próbuje maskować wspomnieniami i wstrząsającymi wyliczeniami, ale jego słowa raczej usypiają niż szokują.Efekt ten potęgują rysunki Gonzáleza. Artysta postawił na szkicowość i ulotność, przez co wiele kadrów sprawia wrażenie niedokończonych. Udanie oddaje to atmosferę tymczasowości i niepewności panującą w młodym, szybko zmieniającym się państwie. Ale zmusza czytelnika do bardzo uważnej lektury i odbiera mu przyjemność łatwych estetycznych zachwytów. Gdyby towarzyszyła im wciągająca narracja, pewnie zachwycałbym się tym stylem. A tak mam wrażenie, że przeczytałem nudny tekst rozciągnięty na zbyt wielu nieładnych kadrach.Zachwyty i rozczarowania także w kąciku polskim. Zacznijmy od zachwytów. W końcu przeczytałem „Helenę Wiktorię” Katarzyny Witerscheim uznawaną przez niektórych za jeden z ciekawszych polskich komiksów 2018 roku (wyd. Studio JG). I przyznaję, że to świetny pierwszy tom historii, która – na pierwszy rzut oka – będzie para-mangowym miksem „Lalki”, „Ziemi obiecanej” i „Aż do nieba” (ktoś pamięta tę mangę Riyoko Ikedy, jedną z pierwszych wydanych w Polsce, opowiadającą o Józefie Poniatowskim?).Akcja osadzona jest na Śląsku, w drugiej połowie XIX wieku, a tytułowa bohaterka to niespodziewana dziedziczka wielkiej fortuny górniczego magnata, Stanisława Krolla. Intryga zawiązuje się w momencie, gdy Helena wraca w rodzinne strony i oczywistym jest, że będzie szukała męża.Witerscheim świetnie wychodzi wymykanie się stereotypom. Bohaterki kobiece „Heleny Wiktorii”, nawet jeżeli osadzone w stereotypowych rolach zawistnych wdów, panien na wydaniu, czy służek mają bogate życie wewnętrzne, własne motywacje i ambicje. Podobnie jest z mężczyznami. Tutaj ciekawie wypada zwłaszcza Artur. Po pierwszych stronach byłem przekonany, iż będę miał do czynienia z typowym absztyfikantem, beznadziejnie zabiegającym o miłość przyjaciółki z dzieciństwa. Tymczasem Artur nie jest specjalnie zainteresowany ręką Heleny i nie pasuje do obrazu pracowitego studenta, który wynieśliśmy z pozytywistycznych lektur.Witerscheim to jedna z najbardziej utalentowanych rysowniczek na polskim poletku, nic więc dziwnego, że „Helena Wiktora” wygląda prześlicznie. Urocze i bardzo kawaii są projekty postaci, odziane w świetnie odwzorowane stroje z epoki. Doceniam też, jak umiejętnie autorka odpuszcza uciążliwy obowiązek rysowania teł. Zazwyczaj takie zabiegi mnie irytują, bo świadczą o lenistwie rysownika, ale w „Helenie Wiktorii” nadają lekturze tempa, nie odciągając uwagi czytelnika od akcji. I aż szkoda, że nie ma w pierwszym tomie nieco więcej fabularnego „mięsa”.„Nie przebaczaj” Kuby Ryszkiewicza (scenariusz) i Marianny Strychowskiej (rysunki) także osadzony jest w ciekawym okresie historycznym (Ukraina, 1932 rok) i silnie umocowany w nieoczywistym gatunku (western). Jednak mam z albumem wydanym przez Kulturę Gniewu tak dużo problemów, że aż nie wiem od czego zacząć.Historia opowiadana przez Ryszkiewicza to opowieść o przemocy i zemście. Mamy oto polską rodzinę, która po I wojnie światowej nie może się cieszyć z odzyskanej przez ojczyznę niepodległości, gdyż sytuacja finansowa zmusza ją do wyjazdu na Ukrainę, gdzie posiadają podupadający majątek. I wszystko układa się dobrze aż do listopada 1931 roku, kiedy do majątku przyjeżdża psychopatyczny Lazar, przeprowadzający kolektywizację. Tak oto główny bohater – Tadeusz – traci ojca, a niedługo potem matkę. A zemsta staje się jego główną motywacją.W scenariuszu Ryszkiewicza najbardziej uwiera mnie, jak przedmiotowo traktuje on historyczne tło i z jaką łatwością porzuca bohaterów. Niby jest tu wątek ukraińskiego Holodomoru – celowo wywołanej klęski głodu, którą dziś klasyfikuje się jako ludobójstwo – ale jedna z największych tragedii w historii naszego regionu dotyka tylko jednej postaci, bo tego akurat chce scenariusz. Pozostali, nawet najbiedniejsi, nie borykają się z głodem. Zresztą dziewczynka, o której mowa chwilę później zostaje bezceremonialnie porzucona przez scenariusz, bo potrzebna była tylko, jako kompanka innego bohatera.Jeszcze gorzej sprawy się mają z tłem politycznym. Należąca do Związku Sowieckiego od 1922 roku Ukraina wydaje się być szczęśliwą krainą. A spokojnych losów polskiej rodziny nie mąci nawet wojna polsko-bolszewicka. Sielankę burzy dopiero przymusowa kolektywizacja. Przeprowadzana nie przez aparatczyków partyjnych, ale przez bandę przypadkowych bandytów, niemających żadnych kontaktów z Partią. Za to wędrujących bez przeszkód po kraju i mordujących, kogo im się żywnie podoba (motywacja Lazara staje się jeszcze dziwniejsza po bezsensownym, finałowym zwrocie akcji).Nie znaczy to, że w komiksie w ogóle nie ma bolszewików. Owszem, jest trzech. Jednego z nich główny bohater morduje na oczach towarzyszy, a ci mu po prostu odpuszczają. Ryszkiewicz nie interesuje się nimi poza tą jedną, krótką scenką przemocy. Podobnie, jak nie interesuje go zupełnie kobieta, którą Lazar chce zgwałcić. Jest mu ta postać potrzebna tylko do efektownej, krwawej (oczywiście) scenki rodzajowej.Sam Lazar potraktowany został niewiele lepiej. To przerysowany psychopata, nie kierujący się żadną sensowną motywacją. Stereotypowy „ten zły”, robiący wszystkie złe rzeczy, jakie tylko przyjdą mu do głowy.I tak, rozumiem konwencję. To opowieść zemsty, western na Kresach Wschodnich. Ale nawet najbardziej umowna konwencja nie zwalnia scenarzysty z obowiązku empatii i przejmowania się postaciami, które sam stworzył. Ani z obowiązku zbudowania przekonującego świata przedstawionego w dowolnie dobranych dekoracjach. A takiego świata przedstawionego po prostu w „Nie przebaczaj” nie ma.
Bez bohaterów wartych uwagi i przekonującego świata, w którym operują, „Nie przebaczaj” staje się ledwie ciągiem scen przemocy prowadzących do nudnej konfrontacji. Szkoda, bo przy wszystkich niedoróbkach scenariusza, trzeba pochwalić warstwę graficzną. Rysunki Strychowskiej są mroczne i klimatyczne. Zaś filmowe kadrowanie pasuje do historii inspirowanej westernami i twórczością Quentina Tarantino.PS. Zupełnie przez przypadek wpadł mi ostatnio w ręce albumik „Banda” Doroty Świderskiej. Bezpretensjonalna osiedlowa opowiastka o grupie przyjaciół spędzających razem dzień. Bardzo w stylu rzeczy robionych przez Anię Krztoń czy wcześniej przez Michała Śledzińskiego. Album możecie kupić u autorki, albo przeczytać na profilu facebookowym Is This It? Zachęcam.PPS. Ciut ponad 9 tysięcy złotych z zakładanych 6 tysięcy zebrała Monika Laprus-Wierzejska, autorka cyberpunkowego komiksu „Exist: Loner”. Możecie więc się spodziewać, że niebawem ukaże się w Polsce kolejny album osadzony w tej popularnej konwencji. Jeżeli jednak nie chcecie wydawać pieniędzy, to całość dostępna jest tutaj. Mnie „Exist” nie przekonało. Larpus-Wierzejska z pewnością potrafi rysować, ale brakuje jej polotu. Kadrowanie jest zachowawcze, tła bywają odpuszczone, a w cały ten cyberpunk trzeba uwierzyć na słowo, bo na rysunkach go nie widać. Co gorsza, w krótkiej pretekstowej historyjce autorka nie znalazła miejsca ani na rozwinięcie bohaterów, ani na wykreowanie świata przedstawionego. Więcej cyberpunku jest tu we wstępie, niż na następujących po nim kilkudziesięciu stronach komiksu.