Dobra kreska #26. Jak nie pisać Johna Constantine’a
A także o najgorętszym debiucie roku i tych cudownych flipperach.
John Constantine to jedna z najciekawszych i najbardziej zniuansowanych postaci w uniwersum DC Comics. John został stworzony przez legendarnego Alana Moore’a i debiutował na marginesie serii o Potworze z Bagien, ale z czasem dorobił się publiczności na tyle oddanej, by DC zdecydowało się poświęcić mu osobną serię - „Hellblazer”.Jest kilka rzeczy, które wyróżniają Constantine’a z masy innych komiksowych bohaterów. Choć otaczają go nadprzyrodzone byty i superbohaterowie, on sam jest człowiekiem - śmiertelnym, starzejącym się (zazwyczaj) i dość bezbronnym. Owszem, jest także magiem, ale jego umiejętności nigdy nie były szczególnie spektakularne, zresztą większość z nich to zwykłe sztuczki. Bo Constantine jest także macherem (Amerykanie mają na takich jak on wspaniałe określenie „con artist”).Do tej pory polscy czytelnicy znali Constantine’a przede wszystkim z filmowej kreacji Keanu Reevesa i serii prowadzonej przez irlandzkiego scenarzystę Gartha Ennisa (wydanej w 2010 roku przez Egmont Polska). Film, choć był całkiem niezły, niewiele miał wspólnego z komiksowym pierwowzorem, ale już seria Ennisa to sama esencja „Hellblazera” i najprawdopodobniej najlepszy jej moment.Ennisowi udało się uchwycić bowiem to, co w tej postaci najważniejsze. Jego Constantine jest charyzmatycznym łajdakiem, który igrając z potęgami mogącymi zniszczyć świat pakował w tarapaty przede wszystkim swoich najbliższych. Nie był złym człowiekiem, ani potężnym magiem, lecz spryciarzem potrafiącym zadbać o własny tyłek, ale już niekoniecznie o życia tych, których kochał. Łatwo było się z nim identyfikować, bo do świata schematycznych fabuł, wielkich potęg i mitycznych postaci wprowadzał człowieczeństwo.Run Ennisa ukazał się w Polsce 9 lat temu. Teraz Egmont Polska próbuje wrócić do postaci i na pierwszy ogień rzuca tłumaczony przez Paulinę Braiter run Briana Azzarello. Czyli „tego faceta od 100 naboi”. I nie jest dobrze. Oj nie jest.Azzarello to twórca bardzo nierówny. Zdarzają mu się momenty wybitne (pierwsze części „100 naboi”, „Lex Luthor”), bardzo średnie (przekombinowany western „Loveless”, niektóre zeszyty „100 naboi”, „Batman. Rozbite miasto”) i naprawdę słabe („Joker”, „Powrót Mrocznego Rycerza. Ostatnia Krucjata”, „Strażnicy. Początek. Rorschach”). Jego „Hellblazer” należy do tej ostatniej kategorii.Przede wszystkim Azzarello w ogóle nie czuje postaci. Odrzuca jej zniuansowanie zadowalając się wykreowaniem prostackiego chama nadużywającego swych mocy. Constantine Azzarello nie jest charyzmatycznym chłopakiem, który chce dobrze, ale kończy jak zawsze, a pozbawionym skrupułów i empatii psychopatą, znęcającym się nad słabszymi.Ponad 400-stronicowy album otwiera pięciozeszytowa historia napisana przez Azzarello, a narysowana przez Richarda Corbena. Constantine trafia do ciężkiego więzienia i - jako że jest przystojnym, szczupłym blondynem uwięzionym w popkulturowej fantazji na temat amerykańskiego systemu penitencjarnego - od razu interesują się nim wielbiciele gwałtów analnych. Dalej jest tylko gorzej, a wszystkie pięć zeszytów „Ciężkiego wyroku” wypełniają coraz bardziej wymyślne okrucieństwa.Można się w tej opowieści doszukiwać mądrych morałów na temat zwyczajności zła i tego, że człowiek nie potrzebuje żadnych czarów, by być gnidą. O ile jednak nie zwykliście wkładać olbrzymich pokładów wysiłku intelektualnego w przekonywanie się, że zła popkultura jest znośną popkulturą, to pozostaniecie z płaską i durną opowiastką o przemocy i czarach, gwałtach analnych i morderstwach, szaleństwie i mózgach wypływających z głów samobójców.Ale scenopisarskiego dna Azzarello dotyka w kolejnej mini-serii, stworzonej wraz z rysownikiem Marcelo Frusinem, a zatytułowanej „Dobre chęci”. Czego tu nie ma! Constantine grożący przypadkowo spotkanemu człowiekowi - jest. Naga kobieta uwięziona w bagażniku, nie służąca w ogóle scenariuszowi, ale dobrze odgrywająca rolę fanserwisu dla sadystów - jest. Szczątki dziecka wydalone przez dzikie zwierzę i matka rozpaczająca nad odchodami - są. Miasteczko utrzymujące się z transmitowanego live sadomasochistycznego porno - jest. Idiotyczny, młodzieńczy romans Constantine’a, który skończył się bez sensu, ale jak się okazuje, naznaczył go na całe życie - jest. Sprowadzone do seksistowskiego stereotypu postaci kobiece, literujące słowo „fellatio”, wskakujące facetom do łóżka, bredzące o „prawdziwych mężczyznach” i z komiczną dumą zakuwające się w kajdany - są. Człowiek torturowany w pierwszej scenie, do którego nigdy więcej nie wracamy - jest.„Dobre chęci” czytałem z rosnącym niedowierzaniem i fascynacją, nie mogąc zrozumieć, jak człowiek, który napisał „100 naboi” mógł opublikować też opowieść tak niespójną, nielogiczną i pozbawioną dramatyzmu. Nie tylko mijając się z kultową postacią uniwersum DC, ale i przemieniając ją w pokraczną karykaturę.Co gorsza, Azzarello ciągnie w dół rysowników, z którymi współpracuje. Richard Corben, człowiek legenda amerykańskiego komiksu, artysta, który zaczynał w latach 60. jako jeden z pierwszych undergroundowców, następnie współpracował ze słynnym magazynem „Métal Hurlant”, a w końcu „sprzedał się” wielkim amerykańskim wydawnictwom, radzi sobie tu najlepiej, ale na wielu kadrach wyraźnie odpuszcza proporcje, perspektywę czy tło.Gorzej jest z Frusinem. Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem jego kreski, jednak ceniłem go, jako wyrobnika. Tymczasem w „Dobrych chęciach” i „Piekło zamarznie” mnóstwo jest sztywnych postaci robiących dziwaczne miny i złego wrażenia nie mogą zatrzeć nawet skąpane w cieniach kadry naśladujące styl Eduardo Risso (rysownika „100 naboi”).Najlepiej wypada znany z „Kaznodziei” Steve Dillon (o ile się lubi jego pozbawioną polotu kreskę - ja nauczyłem się ją szanować), jednak scenariusz, który podsunął mu Azzarello jest tak nijaki, że w zasadzie już zapomniałem, o co w nim chodziło.
Omijać z daleka!Egmont proponuje również wznowienie „Dallas Barr” autorstwa scenarzysty Joego Haldemana i rysownika Marvano (tłum. M. Mosiewicz). To głośna w latach 90. seria science-fiction, bazująca luźno na powieści Haldemana „Buying Time”. A jeżeli nic o niej nie słyszeliście, to mogliście słyszeć chociaż o duecie Haldeman & Marvano, bo ich wcześniejsze dzieło - „Wieczna wojna” to jedna z najlepszych komiksowych opowieści sf, będąca przy okazji trafną metaforą wojny w Wietnamie.„Dallas Barr” bardzo daleko do mądrości „Wiecznej wojny”. To zbiór luźno powiązanych ze sobą opowiastek o tytułowym awanturniku, liczącym sobie ponad 130 lat i żyjącym w przyszłości, w której potężna korporacja Stilemana opracowała technologię pozwalającą przedłużać ludziom życie.Największy problem z „Dallas Barr” tkwi w tym, że czytanie go w 2019 roku przypomina obcowanie z komiksową skamieliną (czy też ramotką). Scenariusze Haldemana są przegadane i sztywne. Większość akcji i budowania świata przedstawionego rozgrywa się tu nie w komiksowej narracji, ale w nieprzekonujących dialogach. Bohaterowie opowiadają sobie o spiskach, opisują świat przyszłości, a nawet - niczym złoczyńcy z filmów o Bondzie - tłumaczą swoje skomplikowane motywacje.Co gorsza, komiksowi brakuje filozoficznej głębi. Zaproponowany przez Haldemana świat, w którym śmierć ze starości została praktycznie wyeliminowana, ma potencjał, by nieść interesującą opowieść o rozwarstwieniu społecznym, akumulacji dóbr czy potencjale medycyny przyszłości. Nie mówiąc już o tym, że naprawdę utalentowany artysta mógłby wycisnąć z tego intrygujący portret zmian zachodzących w mentalności człowieka pozbawionego lęku przed śmiercią. Niestety „Dallas Barr” w ogóle się tymi problemami nie zajmuje, a twórcy cyklu zadowalają się płytkimi, niespecjalnie interesującymi i nieumiejętnie poprowadzonymi historyjkami awanturniczymi.Sytuacja poprawia się nieco w późniejszych z siedmiu albumów. Ponoć z czasem Haldeman dawał Marvano coraz większy wpływ na scenariusze, dzięki czemu fabuły stały się bardziej zwarte i ciut mądrzejsze (jednym z tematów dręczących Marvano jest trauma wojenna, nic więc dziwnego, że i w „Dallas Barr” pojawia się ten temat). Nie jest jednak tak, że nagle, z zeszytu na zeszyt seria zmienia się w naprawdę dobrą. Ot, wciąż jest przeciętnie, ale postaci stają się odrobinę bardziej zniuansowane, ich perypetie ciut bardziej interesujące, a narracja dynamiczniejsza.Nie odradzam jednak zupełnie zakupu. Wciąż dobrze wypadają rysunki Marvano. To jeden z klasyków europejskiego komiksu i „Dallas Barr” jest dowodem jego talentu. Jeżeli lubicie mainstreamowy frankofoński komiks science-fiction, jego konserwatywne podejście do kadrowania, wiarygodne ujęcie technologii i realistyczne postaci, to „Dallas Barr” będzie świetnie wyglądał u boku „Wiecznej wojny”, „Yansa”, „Incala” czy „Valeriana”.Bez żadnych zastrzeżeń polecam za to „Death Save” autorstwa duńskiego artysty Rune Ryberga (wyd. Timof Comics, tłum. M. Lengren). To opowieść o dwóch nastolatkach - spokojniejszym Bassie i porywczym Ricku - którzy, niemając nic lepszego do roboty marnują czas na snuciu się po mieście, drobnych kradzieżach, unikaniu nieprzyjaznych band i graniu we flippery. Rickowi w głowie tylko awantury i przekręty, i wciąż wciąga Bassa w kłopoty. Ten jednak, choć bardzo kocha przyjaciela, staje przed szansą ułożenia sobie spokojniejszego życia.Jak możecie się domyślić z powyższego streszczenia, „Death Save” to przeznaczona dla nastoletniego czytelnika opowieść o dorastaniu. Sporo tu typowych dla gatunku rozwiązań fabularnych, ale całość poprowadzona jest na tyle sprawnie, że szybko zapomniałem o schematyczności fabuły. Zwłaszcza, że Ryberg dobrze czuje postaci i prowadzi tak, by każdy mógł odnaleźć w nich kawałek swojej młodości.O oczywistościach fabularnych i przyciężkawym morale łatwo zapomnieć także z powodu warstwy rysunkowej. Ryberg dysponuje charakterystyczną, dynamiczną kreską. Wykreowane przez niego postaci (będące upersonifikowanymi zwierzętami) wyglądają doskonale i niemal cały czas są w ruchu - a to uciekając, a to kłócąc się ze sobą, a to stojąc i gadając, ale pozostając w charakterystycznym, nastoletnim rozedrganiu.Świetnie sprawdza się w „Death Save” także wątek growy. Życie głównych bohaterów kręci się wokół salonu z flipperami, a rozgrywane partie stanowią nie tylko temat ich rozmów, ale i ważną część fabuły. A Ryberg ilustruje je tak, że klękajcie narody! Dynamicznie, z polotem, bardzo, bardzo przekonująco. Wyobraźcie sobie mecze w koszykówkę z Gigiego, wymieszane z najdramatyczniejszymi spotkaniami z Kapitana Tsubasy i umiejętnością prowadzenia narracji wprost z ping-pingowych starć bohaterów „Kinderlandu”. Tak, to wygląda aż tak dobrze i budzi aż takie emocje. Warto chociażby dla tych stron.A na koniec „Brom” Unki Odyi, czyli kolejny komiks o nastolatkach i (raczej) dla nastolatków. A jednocześnie chyba najbardziej wyczekiwany, pełnometrażowy debiut roku i pierwsza premiera świeżo założonego Wydawnictwa 23.Odya to postać dobrze znana w rodzimym światku komiksowym. Utalentowana i charyzmatyczna rysowniczka „wyżywająca” się do tej pory w krótszych formach i paskach. Autorka jednego z najbardziej popularnych stripów w polskim internecie - tego o milordzie, co to oddaje doskonały strzał do biegnącej radośnie dziewczynki.W „Bromie” nie ma już wulgarnych żartów, bo mowa o albumie, który imponuje dojrzałością. To sprawnie poprowadzona, skrojona według prawideł sztuki opowieść o przekonujących psychologicznie bohaterach. Osadzona we współczesnej Polsce i nie wstydząca się tego. Unurzana w kaszubskiej lokalności i (bliskiej memu sercu) gdańskiej rzeczywistości, odważnie sięgająca po przepuszczone przez folklor wątki fantasy.Głównymi bohaterami są tu licealiści Marysia i Brom (Bronisław, który nie lubi swego imienia). Kuzynostwo, które właśnie dowiaduje się o swoim istnieniu. A także o tym, że w otaczającym ich świecie egzystują różnego rodzaju potwory. No i jeszcze, że mama Broma jest wiedźmą. Nie pozostaje im więc nic innego, jak zmierzyć się z tą nowo odkrytą prawdą i - w ramach skromnych możliwości - zająć potworami nękającymi ich okolicę i bliskich.Najbardziej przekonują mnie w „Bromie” postaci. Odya tworzy bohaterów dalekich od stereotypów. Przekonujące istoty ludzkie, w których łatwo się odnaleźć. Świetnie wypada zwłaszcza matka-wiedźma. Udaje jej się być jednocześnie opiekuńczym rodzicem i dorosłą kobietą, szanującą niezależność nastolatka. Równie fascynująca jest nawiedzająca sny innych Bułka. Jej postępowanie jest i godne potępienia i zrozumiałe, a ona sama dostaje „najmądrzejszą” nauczkę w całym albumie. Zaś Eryk i Aleks dają nadzieję na naprawdę mądrą historię o akceptowaniu swojej odmienności.A wszystko to narysowane z godną podziwu sprawnością, kreską przywodzącą na myśl amerykański komiks obyczajowy. Estetycznie i czytelnie. Narracja prowadzona jest płynnie. Niektóre kadry zostają w pamięci. Jeżeli czegoś mi w „Bromie” brakowało to odrobiny formalnego szaleństwa, rozumiem jednak, że autorka chciała opowiedzieć tę historię tak a nie inaczej.Jedyną prawdziwą wadą „Broma” jest fakt, iż jest to pierwsza część większej całości (druga ma wyjść w 2021 roku). Album cierpi z tego powodu, bo brak mu znaczącego domknięcia, oferującego czytelnikowi poczucie satysfakcji. Zamiast większej, istotniejszej fabuły spinającej poszczególne przygody, mamy wynikające z siebie opowiadanka na tym samym poziomie emocjonalnym. Przez to dotarciu do końca towarzyszy nieznośne uczucie niedosytu i myśl: „to już?”. Pozostaje mieć nadzieję, że ten niedosyt zostanie zaspokojony, kiedy poznamy całość.PS. Jeżeli wybieracie się na Pyrkon 2019, koniecznie zahaczcie o spotkanie ze Stanem Sakai. To pochodzący z Hawajów twórca komiksowy znany przede wszystkim jako autor serii o króliczym samuraju Usagim Yojimbo. Prawdziwy klasyk, pierwsza liga światowego komiksu, a do tego - co wnioskuję przeczytawszy kilkanaście wywiadów z nim i obejrzawszy nieco jutubów - fantastyczny, otwarty na fanów człowiek. Egmont przygotował aż dwa spotkania z Sakaim (27.04 godz. 15:00, 28.04 godz. 14:00) i trzy sesje autografów.
Igor Trout