Dobra kreska #25. Jeff Lemire na dobre i złe
Oraz pożegnanie Wydawnictwa Komiksowego.
19.03.2019 15:16
Wiem, że się powtarzam, ale „Czarny Młot” to obecnie najlepsza seria superbohaterska na polskim rynku, a być może najlepsza seria w ogóle wydawana w naszym kraju. Kolejny album udowadnia tę prawdę. „Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości” (wyd. Egmont Polska, tłum. T. Sidorkiewicz) to drugi spin-off. O ile jednak „Sherlock Frankenstein i Legion Zła” był bardzo wyraźnie powiązany z główną serią, o tyle przygody Doktora Stara snute są na marginesie opowieści o drużynie superbohaterów uwięzionych na małej farmie, w obcym dla siebie wszechświecie.Ale serce serii pozostaje tam, gdzie było. Jeff Lemire znów wykorzystuje formułę komiksu superbohaterskiego, żeby opowiedzieć przejmującą, bardzo ludzką fabułę o samotności i błędach. Tytułowy bohater jest naukowcem, który tuż przed II wojną światową opracowuje potężną technologię. Pomaga ona wygrać wojnę z państwami Osi, a z niepozornego doktora czyni prawdziwego superbohatera - mogącego poruszać się z olbrzymią prędkością, obdarzonego nadludzką siłą etc.Problemy zaczynają się, gdy supermoc i idąca za nią odpowiedzialność, zaczynają przesłaniać doktorowi obowiązki wobec rodziny. A gdy on sam w końcu orientuje się, co jest dla niego najważniejsze, okazuje się, że jest już za późno, czasu nie można cofnąć, a raz wyrządzone krzywdy trudno naprawić.„Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości” (uwielbiam te tytuły, są z jednej strony cudownym hołdem dla klasycznych pulpowych tasiemców, z drugiej zaś po lekturze zawsze okazuje się, że maja głębszy, zazwyczaj ironiczny wydźwięk) to kolejny dowód na to, że Jeff Lemire świetnie czuje popkulturę i nie zadowalają go proste, schematyczne opowieści. Pop-papka jest dla niego tylko tworzywem służącym do snucia opowieści o niedoskonałych ludziach, z których problemami łatwo się utożsamiać. Świetną robotę odwala też rysownik Max Fiumara. Kartkując komiks po raz pierwszy byłem pełen obaw, że realistyczna, superbohaterska kreska nie zgra się z delikatnym podejściem Lemire’a, ale w trakcie lektury wszystkie obawy zostały rozwiane. Styl Fiumary osadza tę fabułę w uniwersum i komiksowym kontekście, przez co jej tragiczny, osobisty wymiar staje się swego rodzaju komentarzem do superbohaterstwa jako takiego. Przypomnieniem, że przecież w nadludzkich bohaterach najciekawsza jest ich ludzka strona.Niestety i Jeffowi Lemire’owi zdarzają się potknięcia i gorsze albumy. Takim jest „Royal City”, którego pierwszy tom wydało Non Stop Comics (tłum. B. Sztybor). Nie jest to opowieść superbohaterska, lecz stricte obyczajowa, w której scenarzysta powraca do klimatów znanych z jego doskonałego debiutu „Opowieści z Hrabstwa Essex”. Podobnie jak tam, mamy w „Royal City” poszatkowaną narrację rozrzuconą pomiędzy kilkoro bohaterów - członków rodziny, naznaczonej niegdysiejszą tragedią, śmiercią jej najmłodszego członka, nastoletniego Tommy’ego. I podobnie jak „Opowieści z Hrabstwa Essex” „Royal City” to przede wszystkim opowieść o ludziach połamanych, nie potrafiących poradzić sobie z traumą, uwięzionych we wspomnieniach o lepszych czasach.Dlaczego więc jest tak sobie, choć było już świetnie? Mnie od „Royal City” odstraszają przede wszystkim stereotypowe postaci. Cała rodzina Pike’ów zdaje się być zbudowana z jednowymiarowych postaci jakby wprost wyjętych z filmów puszczanych w paśmie „Prawdziwe historie”.Jest więc i pisarz z blokadą twórczą, co to napisał świetną pierwszą powieść, ale druga już dobra nie była i od trzeciej zależy jego przyszłość. Jest i bardzo religijna, zmęczona matka, którą tragedia sprzed lat przeorała, i która szczęścia szukała w ramionach innego. Jest zapijaczony młodszy brat, co to wszystkim wisi pieniądze i gotów jest ukraść je nawet rodzinie. I jest przedsiębiorcza starsza siostra, próbująca uratować miasto uzależnione od podupadającej fabryki, skonfliktowana z całą społecznością, a najbardziej z własnym mężem (szefem związkowców w rzeczonej fabryce). A na końcu jest Tommy, idealizowany, niewinny, 15-letni. Utalentowany tak bardzo, że książka napisana na podstawie jego notatek, okazuje się być bestsellerem.A wszystko to unurzane w atmosferze defetyzmu i beznadziei. Jeżeli jest w Royal City jakieś szczęśliwe małżeństwo, to Lemire’a ono nie interesuje - wszystkie związki, które opisuje albo zaraz się rozpadną, albo dawno już się rozsypały, tylko małżonkowie nie zdążyli jeszcze się z tym pogodzić. Jeżeli ktoś poradził sobie ze śmiercią Tommy’ego, to najprawdopodobniej wyjechał z miasta i nigdy do niego nie wrócił, bo wszyscy bohaterowie „Royal City” zachowują się tak, jakby Tommy umarł przed chwilą.Nie ma w tym komiksie ani jednego żartu. Ani promyka światła. Można odnieść wrażenie, że Lemire tak bardzo chciał uchwycić „esencję życia”, że dał się złapać w najprostszą pułapkę utożsamiania rzeczywistości ze smutkiem. Może w kolejnych tomach będzie lepiej?Non Stop Comics doskonale udała się za to inna premiera - „Deadly Class” autorstwa Ricka Remendera (scenariusz) i Wesleya Craiga (rysunki) (tłum. M. Szpak). To opowieść o nastoletnim Marcusie Lopezie Arguello wychowującym się w domu dziecka i na ulicy, który pewnego dnia dostaje propozycję edukacji w elitarnym, super tajnym liceum dla płatnych zabójców. Z początku odmawia - niespodzianka: nie chce zabijać ludzi - ale pozostawiony sam sobie w ultraliberalnych Stanach Zjednoczonych Ronalda Reagana w końcu zmienia zdanie, wychodząc z założenia, że ma do wyboru śmierć w nędzy, albo możliwość zabicia znienawidzonego przez siebie prezydenta USA. Oczywiście rzeczone liceum zaludnia cała plejada barwnych, nastoletnich indywiduów z tendencją do przemocy i dobrej muzyki.„Deadly Class” ma w sobie to, co najważniejsze w tego typu opowieściach: bezkompromisowość. Bohaterowie Remendera są raptowni, skrzywdzeni i pełni gniewu. Nie potrafiąc poradzić sobie ze skomplikowanymi uczuciami chętnie sięgają po przemoc, a świat zewnętrzny postrzegają, jako im wrogi. Przy tym wcale nie tak trudno ich polubić, bo koniec końców, to tylko zagubione dzieciaki, próbujące jakoś odnaleźć się w rzeczywistości.Remender (wspomagany przez świetnie tłumaczącego Szpaka) dobrze radzi sobie z oddaniem buntu i gniewu. Jego dialogi są błyskotliwe i autentyczne, a wykreowany świat wiarygodny - nawet pomimo idiotycznego pomysłu na niego. Scenarzysta nadużywa wprawdzie nieco monologów wewnętrznych, one-linerów i efekciarskich narracyjnych sztuczek, ale dzięki kapitalnym, bardzo dynamicznym rysunkom Craiga, nie popada w banał i nawet w chaotycznym finale tomu pierwszego pozostaje wiarygodny.Szanuję też „Deadly Class” za sposób, w jaki autorzy przedstawiają końcówkę „cudownych” lat 80. Dobra muzyka, narkotyki, szemrane tajne akcje rządu Stanów Zjednoczonych, optymizm reform ekonomicznych Reagana, chaos na arenie międzynarodowej… A wszystko to podszyte narastającym buntem; wrażeniem, że świat wybuchnie i za moment wszystko się zmieni. I opakowane w formę opowieści o nastolatkach, która - dzięki filmom Johna Hughesa („Breakfast Club”, „Ferris Bueller's Day Off”, „Sixteen Candles”) - doskonale nadaje się do opowiadania o tych czasach. Czuć, że Remeder i Craig drobiazgowo przemyśleli setting i nawet w słabszych momentach fabuły nie spuszczają z oczu celu.Nadrobiłem też w końcu pierwszy tom serii „Tyler Corss” autorstwa Fabiena Nury’ego (scenariusz) i Bruna (rysunki) (wyd. OMG! Wytwórnia Słowobrazu, tłum. J. Syty). Komiks przewijał się w podsumowaniach roku dziennikarzy, których zdanie szanuję, stwierdziłem więc, że czas zobaczyć, o co z tym Tylerem właściwie chodzi.Pierwszy tom, zatytułowany „Black Rock”, opowiada o ponurej teksańskiej mieścinie rządzonej przez despotycznego bogacza i jego zdeprawowanych synów. Tyler - małomówny twardziel, człowiek bezwzględny i brutalny, ekspert w przestępczym fachu - trafia do niej po nie do końca udanym skoku. Poszukuje schronienia i miejsca, gdzie mógłby przetrzymać skradzione narkotyki, ale oczywiście szybko wchodzi w konflikt z lokalnymi bonzami. Co kończy się jatką, romansem i katastrofą kolejową.W historiach o takich ludziach, jak Tyler Cross najważniejsze jest wykreowanie głównego antybohatera. Nury’emu się to udało. Cross jest typem jednocześnie odpychającym i charyzmatycznym. To brutal, którego pragną kobiety i przestępca niemal doskonały (choć w każdym organizowanym przez niego skoku, coś idzie nie tak, to czytelnik wierzy, że nie z winy Tylera). Wszyscy się go boją, a jeżeli nie, to gorzko tego pożałują.Problem w tym, że tom pierwszy świetnie realizuje założenia gatunku, ale nie przekracza ich nawet o milimetr. To opowieść dokładnie taka, jakiej można się spodziewać po okładce i blurbie. Trzymająca w napięciu, sprawnie napisana, doskonale narysowana (minimalistyczna, kanciasta kreska Bruno i dynamiczne, filmowe kadrowanie dobrze niosą tę historię i współgrają z prostotą fabuły). A przy tym przewidywalna, aż do granic śmieszności (ja rozumiem, że prawidła sztuki wymagają, by wszystkie kobiety pchały się Tylerowi do łóżka, ale litości…). W tym gatunku wciąż niedoścignionym wzorem pozostaje „Parker” Darwyna Cooke’a.W kąciku komiksu polskiego Karol „KRL” Kalinowski i jego „Turbolechici” (wyd. Sheptooha). To drugi po „Furkocie” zeszyt autorstwa tego autora, utrzymany w prześmiewczych, pulpowych klimatach, nawiązujących do popkultury z przełomu lat 80. i 90.Tym razem KRL sięga dodatkowo po popularne i bardzo głupie teorie o Wielkiej Lechii - czyli istniejącym rzekomo przed czasami Mieszka I imperium, którego potęgę i znaczenie kulturotwórcze można porównywać tylko do starożytnego Rzymu i nowożytnych Stanów Zjednoczonych. Trzeba przyznać, że bazujący na tych bzdurach Kalinowski świetnie się bawi i dostarcza świetnej zabawy czytelnikowi. Fabuła jest absurdalna, większość dowcipów ląduje, a Lechici ujeżdżający bojowe dinozaury wyglądają przekomicznie.Mam tylko nadzieję, że pracując nad tymi albumami KRL znajdzie czas przysiąść nad kolejnym długim metrażem. „Kościsko” wyszło już 3 lata temu, więc zdążyłem zatęsknić za bardziej umiarkowanym, lirycznym KRL-em opowiadającym współczesne baśnie unurzane w Polskim folklorze.A na koniec kilka newsów. Zacznijmy od najsmutniejszego: Wojciech Szot poinformował, że prowadzone przez niego Wydawnictwo Komiksowe zostaje zamknięte. Oficyna związana była niegdyś z wydawnictwem Pruszyński i S-ka. Później działała samodzielnie. Jej największym osiągnięciem było uruchomienie linii Nowy Polski Komiks, w ramach której wydawane były powieści graficzne rodzimych artystów (m. in. „Stolp” Wojciecha Stefańca i Daniela Odiji, „Weź się w garść” Anny Krztoń, „Ja, Nina Szubur” Daniela Chmielewskiego, „Ta małpa poszła do nieba” Gosi Kulik, „Tam, gdzie rosły mirabelki” Jana Mazura, „Najgorszy komiks roku” Macieja Pałki).Dla mnie osobiście seria ta była niezwykle ważna, bo po pierwsze sam wydałem w jej ramach komiks, a po drugie i ważniejsze, dzięki niej czytelnicy mieli okazję poznać kilka naprawdę wybitnych polskich komiksów. Szot zapraszał do niej ludzi tworzących autorskie projekty, artystów charakterystycznych, czasami wręcz kontrowersyjnych. Chwała mu za to.Zaś z informacji bardziej pozytywnych: wydawnictwo Marginesy, publikujące do tej pory tylko książki, zdecydowało się wydawać też komiksy. Szefem nowej, komiksowej gałęzi oficyny będzie Szymon Holcman, jeden ze współzałożycieli Kultury Gniewu (spokojnie, Holcman nie odchodzi z KG). Należy być dobrej myśli.Z kolei Jerzy Łanuszewski, połowa drużyny stojącej za zinem „Warchlaki”, otwiera małą, niezależną oficynę o nazwie Wydawnictwo 23. Pierwszą premierą zapowiedzianą przez Łanuszewskiego będzie debiutancki, pełnometrażowy album Unki Odyi zatytułowany „Brom”. Jak czytamy w komunikacie, jest to komiks „o istotach, które żyją tuż obok nas. Określa się je, jako „nadnaturalne”, „nadprzyrodzone”, „magiczne”. (…) Brom wie, że one są prawdziwe. Potrafi je dostrzec. Słyszy, co mówią. I musi sobie jakoś z tym radzić. Nie jest sam. Jego matka jest przecież wiedźmą, a kuzynce… trochę zbyt łatwo przychodzi odbieranie życia”. Jestem zaintrygowany.