Dobra kreska #24. Od Daredevila do narodowców

Dobra kreska #24. Od Daredevila do narodowców

Dobra kreska #24. Od Daredevila do narodowców
Joanna Pamięta - Borkowska
19.02.2019 11:05, aktualizacja: 20.02.2019 11:09

Zahaczając o mizogina i pogrobowców Dicka Cheneya.

Zacznijmy od superbohaterszczyzny.

Wydawnictwo Egmont wypuściło zbiór pierwszych komiksów o Daredevilu, przy których pracował Frank Miller (tłum. Marceli Szpak). Artysta ten w połowie lat 80. stanął na czele rewolucji odmieniającej oblicze superherosów, rysując chyba najważniejszy komiks o Batmanie, jaki kiedykolwiek powstał („Powrót Mrocznego Rycerza”). Karierę zaczynał jednak jako 20-letni, nieznany nikomu młokos, pod koniec lat 70 wpraszający się w łaski Marvela. W zbiorku wydanym przez Egmont znalazło się dziewięć zeszytów. Miller szkicuje je wszystkie, ale tylko w dwóch pomagał przy pisaniu scenariusza. Nad ośmioma pracował Roger McKenzie, zaś scenariusz jednego stworzył David Michelinie. Zabawnym wydaje mi się fakt, że Frank Miller objął samodzielną władzę nad serią od zeszytu 168, podczas gdy w zbiorze możemy przeczytać zeszyty 158-167 (bez 162), czyli wszystkie, w których Miller grał drugie skrzypce.Daredevil był wtedy jednym z mniej popularnych bohaterów Marvela, a spadająca sprzedaż skłaniała redaktorów ku myślom o zamknięciu serii. Przyjście Millera nie odmieniło sytuacji z dnia na dzień i niestety doskonale widać to w zebranych przez Egmont komiksach.„Daredevil” to album, który jest ciekawą pamiątką historyczną, ale przypadnie do gustu tylko najbardziej oddanym fanom Millera i niewidomego mściciela z Hell’s Kitchen. Wszyscy inni będą rozczarowani mało pomysłowymi scenariuszami Rogera McKenzie’ego, usypiającą narracją i pozbawionymi napięcia scenami akcji. Jeżeli lubicie pompatyczne monologi wewnętrzne ciągnące się trakcie scen akcji, to „Daredevil” będzie waszym nowym, ulubionym komiksem. Dodam tylko, że fabuły te były tak wtórne i płasko napisane, że krytykował je nawet Miller.Czy to oznacza, że „Daredevil” nie jest wart uwagi? Niekoniecznie. Osobiście bawiłem się podczas lektury nieźle, doceniając pierwsze zwiastuny unikatowego stylu rysownika i podśmiechując się z głupotek, które wciskał do scenariuszy McKenzie.

To sympatyczna ramotka, komiks, który nie uratuje świata, ale może stanowić przyjemne trofeum dla ludzi zainteresowanych historią medium.Jeżeli zaś szukacie naprawdę porządnego czytadła z głównego nurtu, to polecam album „Ghost Money” autorstwa Thierry’ego Smolderena (scenariusz) i Dominique Bertaila (rysunki) (wyd. Non Stop Comics, tłum. W. Birek). Uwaga, komiks zawiera liczne i wyrażone wprost odwołania do niedawnych wydarzeń politycznych, a jego autorzy posiadają poglądy, których nie zamierzają ukrywać. Wiem, że graczy może to szokować.Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Jednak jako, że seria była rysowana jeszcze przed triumfem Donalda Trumpa, opowiadana w niej historia świata potoczyła się nieco inaczej. Demokraci przejęli rządy w Ameryce na cztery kadencje (po Obamie znów zwyciężył Demokrata). A sfrustrowani, oderwani od koryta republikańscy neokonserwatyści powracają do władzy dopiero w 2028 roku. Ich pomysły na politykę nie zmieniły się jednak za bardzo - walka z międzynarodowym „terroryzmem”, zastraszanie i podporządkowywanie sobie mniejszych krajów, sankcjonowanie tortur, inwigilacji i ryzykownych akcji służb specjalnych… Mówiąc krótko: rzeczy mają się tak, jakby znów był 2002 rok, tylko technika pozwala na znacznie więcej.Głównymi bohaterkami komiksu są dwie dwudziestokilkulatki. Pochodząca z brytyjskiej klasy średniej Lindsey i obrzydliwie bogata Chamza. Tajemnica fortuny tej drugiej zwróci na nie uwagę weteranów „wojny z terroryzmem”, poszukujących legendarnych pieniędzy Al-Kaidy. Czyli rzekomych miliardów, które miały „wyparować” z giełdy tuż po zamachach z 11 września.„Ghost Money” to przede wszystkim sprawnie opowiedziany thriller szpiegowski o bardzo silnym wydźwięku politycznym. Zwrot akcji goni tu zwrot akcji, a narracja przeskakuje pomiędzy całą plejadą barwnych bohaterów (obok dziewcząt są to m. in. wspomniani weterani półlegalnych misji CIA; przykuty do wózka chłopak, który dzięki supernowoczesnej technologii jest w stanie obsługiwać pancerze wspomagane; środkowoazjatycki wieczny prezydent; arabski poeta i myśliciel, chcący zreformować Islam, ku wielkiemu niezadowoleniu Amerykanów; artysta z Francji fascynujący się robotycznymi ciałami; czy sztuczna inteligencja rządząca cyfrowym i ponadpaństwowym bankiem).I choć wszystkie postaci są nieco jednowymiarowe, to akcja gna do przodu tak szybko, że trudno się tym przejmować. Zwłaszcza, że od scenariuszowych płycizn odciągają również rysunki Bertaila. Bardzo szczegółowe i świetnie pokolorowane. To artysta, który - choć rysuje komiks dla mas - potrafi zaskoczyć dziwnym ujęciem i nieoczywistym kadrowaniem. Rysowane przez niego postaci są różnorodne, a przyszłościowe gadżety wiarygodne. I choć nieco przesadnie fetyszyzuje nagość głównych bohaterek (rozbierających się z entuzjazmem godnym lepszej sprawy), to nigdy nie przekracza granicy, za którą czyha uprzedmiotowienie.Czytanie „Ghost Money” w 2019 roku sprawia też perwersyjną satysfakcję takim lewicowym malkontentom, jak ja. Unurzana w lękach z 2003 roku opowieść wydaje się dzisiaj z jednej strony szalenie przestrzelona, z drugiej zaś przypomina, że prezydentura Donalda Trumpa rzeczywiście nie jest najgorszą, jaką zafundowali sobie i nam Amerykanie w XXI wieku. Wszak jeszcze niedawno żyliśmy w świecie, w którym prezydent USA wprawdzie nie ośmieszał się na Twitterze i nie tuszował swych romansów z gwiazdami porno, za to wywoływał wojny na 600 tysięcy ofiar na podstawie sfałszowanych dowodów przedstawianych na forum ONZ. Choć więc oglądany z mojej perspektywy świat zmierza w złym kierunku, to być może nie jest tak źle, jak się wydaje.Z kolei dla fanów ambitnego komiksu niezależnego, Kultura Gniewu przygotowała „Wilsona” Daniela Clowesa (tłum. W. Góralczyk).

Clowes to jeden z najbardziej uznanych amerykańskich komiksiarzy. Karierę zaczynał w latach 80., podłączając się do rozkwitającej właśnie nowojorskiej alternatywy. Wydający swój własny magazyn komiksowy rysownik interesował się głównie wypychaniem czytelnika ze strefy komfortu. Prace publikowane na łamach „Eightball” były więc dziwaczne, pokręcone, zboczone i nieznośne. W Polsce mogliśmy tego posmakować zwłaszcza w komiksie „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza”, na łamach którego dzieją się rzeczy tak dziwne i niepokojące, że mogłoby ich wystarczyć na siedem kolejnych sezonów „Miasteczka Twin Peaks”.Ale nawet w przyziemnych, obyczajowych fabułach, Clowesa interesują emocje rzadko przywoływane przez innych twórców. Jest to artysta, który poluje na to drażniące uczucie niedopasowania, które w bezsenne noce każe ci wspominać najbardziej żenujące sytuacje z okresu dorastania i pytać w pustkę, dlaczego nie możesz być normalny.Doskonałą realizacją tej strategii jest właśnie „Wilson”. Tytułowy bohater komiksu to cyniczny facet w wieku średnim, z lubością korzystający ze swego uprzywilejowania. Mizogin i dupek, mówiący „jak jest” i nie przejmujący się uczuciami innych. Pewnego dnia orientuje się on, że jego życie nie wygląda tak, jak się tego spodziewa i wyrusza w przedziwną podróż w poszukiwaniu swojej byłej i dziecka, które być może z nią miał.Historia życia Wilsona opowiedziana jest za pomocą luźno powiązanych jednostronicowych miniatur. Zazwyczaj możemy się tylko domyślać, ile czasu minęło pomiędzy przedstawianymi na nich sytuacjami. I co się w tym czasie wydarzyło. Co więcej, pomiędzy poszczególnymi planszami Clowes zmienia styl rysowania. Ale nawet taki fragmentaryczny wgląd w życie Wilsona wystarcza, by nabrać do niego całej masy zastrzeżeń. A jednocześnie, w jakiś perwersyjny sposób się z nim utożsamić.

Doskonała lektura dla ludzi ceniących sobie ambitniejszą tematykę i kreskę wprost z okładki „New Yorkera”.

Z kolei w kąciku komiksu polskiego, chciałbym polecić komiks znajdujący się na estetycznych antypodach wobec „Wilsona”. „Nacjolove” Jakuba Topora (wyd. Timof Comics) to szpetna, punkowa opowieść o dwóch zakochujących się w sobie narodowcach. Chłopacy poznają się na Marszu Niepodległości, spędzają ze sobą kilka magicznych chwil, a później próbują wrócić do normalnego życia.O ile jednak Capkowi udaje się związać z dziewczyną i na jakiś czas stworzyć „zdrowy”, polski związek, o tyle Byro szybko orientuje się, że od tej miłości nie ma ucieczki i próbuje dojść do porozumienia z własną seksualnością.„Nacjolove” najlepiej wypada w momentach, w których Topor spycha na dalszy plan głównych bohaterów i zajmuje się obrazkami z życia przeciętnego Polaka. Wystający pod śmietnikiem panowie z piwkiem. Szczere, żałośnie seksistowskie porady sercowe, których Capek wysłuchuje w pracy. Warszawska hipsteriada bawiąca się w klubach dla gejów, studiująca za pieniądze rodziców i gadająca wciąż o glutenie. Nie są to oczywiście sytuacje, w których znajdziemy „prawdziwe życie”, ale satyra Topora jest celna i - co najważniejsze - zabawna.Tym bardziej szkoda, że wątek główny stoi w rozkroku pomiędzy parodią, a poważną opowieścią, nie będąc ani jednym, ani drugim. Z jednej strony jest więc czasem „Nacjolove” opowieścią o dwóch zakochanych w sobie facetach. Obaj zdają sobie sprawę, że chcieliby ze sobą być. Obu też we łbach się nie mieści, że mogliby ze sobą być. Obaj są z tego powodu nieszczęśliwi. To tragiczna historia, która - dobrze rozegrana - mogłaby poruszyć w czytelniku całą masę emocji i otworzyć go na inność. Ale w innych momentach „Nacjolove” to toporna, wulgarna satyra na środowisko narodowców, czy szerzej - umiłowanie do stereotypizowania, upraszczania i nienawidzenia, które to środowisko przejawia. W tym wątku czuć dużo punkowej energii, jakby wprost wyjętej ze starych komiksów Dąbrowskiego i Owendyka. Są brzydkie wyrazy, odstręczające rysunki i szpetni bohaterowie. Są wulgarne dowcipy. Jest waląca prosto w twarz dosłowność. W czym więc problem? W tym, że „Nacjolove” żadnemu z tych kierunków nie oddaje się całkowicie. Dramat (uwiązany do satyry) rozgrywa się zatem pomiędzy karykaturalnymi, zarysowanymi grubą kreską bohaterami, którym trudno kibicować, bo to w zasadzie jednowymiarowe dowcipy, a nie prawdziwe postaci. Satyrze zaś - hamowanej przez dramat - brakuje pazura, bo ten nie pasowałby do realistycznej opowieści miłosnej. Nie znajdziecie tu więc odwagi Dąbrowskiego. Topor nie przekracza żadnej granicy. I choć czyta się to doskonale, to po lekturze miałem uczucie niedosytu.A na koniec news z Angoulême, francuskiego miasteczka, w którym odbywa się najbardziej prestiżowa impreza komiksowa na świecie. W tym roku Grand Prix festiwalu przyznano japońskiej rysowniczce Rumiko Takahashi. Autorkę takich serii jak „Urusei Yatsura” czy „Ranma 1/2” polscy gracze mogą kojarzyć z łamów nieodżałowanego Manga Corner publikowanego niegdyś w Secret Service.

Igor Trout

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)