Dobra kreska #21. Średniowiecze, Hollywood, manga, kraken
I pożegnanie z „Ziniolem”.
Zacznijmy od polskiego komiksu autorstwa silnie związanego z grami Benedykta Szneidera. O tym, że jest to doskonały artysta, chętnie czerpiący z japońskiej popkultury i świetnie sprawdzający się przy projektach postaci, mogliśmy się przekonać dzięki doskonałemu „Ruinerowi” - nieco niedocenianej cyberpunkowej strzelance, przy której Szneider był dyrektorem kreatywnym. Obserwację tę potwierdza najnowszy komiks „Syn. Woda i ogień”, będący wstępem do opowieści o rozgrywającym się we wczesnośredniowiecznych dekoracjach konflikcie pomiędzy Zakonem Krucyferian a dzikimi, broniącymi swojego sposobu życia. Świetne wrażenie robią duże, bardzo czytelne kadry, utrzymane w nieco mangowym stylu i mnie osobiście przywodzące na myśl prace Katsuhiro Otomo (w sposobie przedstawiania akcji) i Jirō Taniguchiego (w szacunku dla obrazowania natury).Niestety trudno mi na tym etapie „Syna” polecić, ba, trudno mi w ogóle napisać o nim coś więcej, bo wydany przez Kulturę Gniewu, 54-stronicowy album to w zasadzie nie tyle wstęp, a zawiązanie akcji. Ledwie poznajemy postaci, ledwie przebrniemy przez pierwszy, budujący świat monolog, ledwie przyzwyczaimy się do świata przedstawionego, a „Woda i ogień” dobiegają końca, pozostawiając czytelnika z potężnym niedosytem. Tym większym, że serie wydawane przez polskich artystów miewają w tym kraju najróżniejsze przygody - bywają niedokończone, urywane, a nawet jeżeli są konsekwentnie ciągnięte, to ich dokończenie zajmuje wiele lat.O wiele bezpieczniejszym pierwszym tomem jest „Złoty wiek” Cyrila Pedrosy (rysunki, scenariusz) i Roxanne Moreil (scenariusz) - komiks również utrzymany w średniowiecznych klimatach, choć odwołujący się do znacznie późniejszego okresu (wyd. Timof Comics, tłum. W. Birek). Fabuła opowiada o perypetiach księżniczki Tildy, która po śmierci ojca ma przejąć władzę w królestwie, ale uniemożliwia jej to zawiązany przez możnych i jej własną matkę spisek. Z opresji ratują ją rycerz Tankred i jego przyboczny - Bertil. A dalej wydarzenia toczą się już w dobrze znanym rytmie opowieści kostiumowej z drugim dnem i elementami fantastycznymi.Choć to zaledwie pierwsza część, to liczący sobie ponad 220 stron album pełen jest akcji i przekonujących, łatwych do polubienia bohaterów. Pedrosa i Moriel świetnie radzą sobie z budowaniem napięcia i pisaniem wartkich dialogów. Komiksowi nadaje uroku także unosząca się nad nim Disneyowska aura. Cyril Pedrosa pracował kiedyś dla tego giganta i do dziś czuć to w jego rysunkach. „Złoty Wiek” narysowany jest niczym dojrzalsza, przeznaczona dla dorosłego czytelnika wersja „Herkulesa” (pamiętacie te kanciaste postacie?). Olbrzymie wrażeni robią też kolory - kiedy trzeba uspokajające narracje, innym zaś razem oddające zamęt w głowie jednego z głównych bohaterów.A jak już przeczytacie i polubicie, sięgnijcie także po „Portugalię” - realistyczną historię o wracaniu do korzeni i odkrywaniu na nowo kraju swojego pochodzenia - i „Trzy cienie” - metaforyczną baśń o umieraniu. Bo Cyril Pedrosa to świetna marka.Dużym wydarzeniem jest także premiera pierwszego tomu serii „Chłopaki z XX wieku”, którą każdy fan japońskiej popkultury kojarzy pod angielskim tytułem „20th Century Boys” (wyd. Hanami, tłum. R. Bolałek). Komiks Naoki Urasawy to w Japonii jeden z najbardziej cenionych cykli komiksowych ostatnich dekad, dużym powodzeniem cieszyło się też jego angielskie tłumaczenie.Scenariusz Urasawy opowiada o grupce przyjaciół, których dzieciństwo przypadało na lata 60. i 70. Chłopcy, którzy kiedyś marzyli o pojedynkach z kosmitami, ratowaniu świata i tym podobnych wyczynach, dzisiaj wiodą nudne życia przedstawicieli japońskiej klasy średniej, uwikłanych w cały szereg oczywistych kompromisów. Ich spokój zaburza seria tajemniczych morderstw, za którymi stoją wyznawcy sekty dowodzonej przez równie tajemniczego Przyjaciela. Gdy oczywistym staje się, że jest on w jakiś sposób powiązany z młodzieńczymi zabawami naszych bohaterów, rozpoczyna się śledztwo.Choć może się wydawać, że najważniejsza w tym komiksie jest warstwa kryminalna, krytycy najczęściej skupiają się na potężnych dawkach sentymentu przemyconych przez Urasawę w retrospekcjach. Autor z wyczuciem przypomina, jak wyglądała Japonia te 40-50 lat temu i co chwila cytuje kultowe momenty historii (np. lądowanie na księżycu) czy ważne dla pokolenia dzieła popkultury. Dzięki temu wydumana opowieść o morderstwach i sektach nabiera bardzo osobistego wymiaru, a jej bohaterom naprawdę trudno nie dopingować. Szkoda tylko, że redakcja polskiego tłumaczenia pozostawia nieco do życzenia - w komiksie natrafić można na kilka niefortunnych zdań, przejęzyczeń i tym podobnych wpadek.Podobnie, jak w przypadku Pedrosy, Urasawa wart jest osobnego akapitu zachwalającego inne jego tytuły. Mnie urzekła zwłaszcza seria „Pluto” będąca wariacją na temat kilku odcinków klasycznego „Astro Boya” legendarnego „boga mangi” Osamu Tezuki. Z prostej bajki dla dzieciaków Urasawa wycisnął zniuansowany kryminał, w którym padają pytania na temat człowieczeństwa. Dużym powodzeniem cieszy się także seria "Monster”, choć mnie osobiście ona nie wciągnęła.A skoro jesteśmy przy kryminałach, to Mucha Comics wydała w jednym grubym tomie serię „Zaćmienie” Eda Brubakera (scenariusz), Seana Philipsa (rysunek) i Elizabeth Breitweiser (kolory) (tłum. M. Langren). To unurzany w stereotypach kryminał rozgrywający się w Hollywood późnych lat 40., w trakcie funkcjonowania komisji ds. badania działalności antyamerykańskiej. Punktem wyjścia jest morderstwo wschodzącej gwiazdy filmowej, mające miejsce w trakcie suto zakrapianej imprezy. Świadkiem zbrodni powinien być cierpiący na blokadę twórczą scenarzysta Charlie Parish - problem jednak w tym, że wypił za dużo i zupełnie nie pamięta, co się w noc zdarzenia stało. A że mowa o kryminale rozgrywającym się w latach 40. w sprawę zamieszani są piękne kobiety i prawdziwi mężczyźni; ludzie posądzani o działalność komunistyczną, pijący zbyt wiele i skrywający zbyt wiele brudnych sekretów.Jeżeli czytaliście choć jeden komiks Eda Brubakera, to doskonale wiecie, czego się spodziewać. Błyskotliwe one-linery, które dobrze brzmią, ale nie popychają akcji do przodu; efektowne, ale i irytujące zawieszenia akcji; piętrowe tajemnice, których wyjaśnienie okazuje się rozczarowujące; sprawnie skonstruowane, acz bardzo stereotypowe postaci i świetnie zarysowane tło historyczne (do tego elementu nie mam
żadnych zastrzeżeń).„Zaćmienie” ma to wszystko, a dodatkowo rzuca trochę światła na sposób działania wielkich wytwórni filmowych, które w latach 30., 40. i 50. w zasadzie rządziły Los Angeles. Choć oczywiście ich nikczemność wydaje się być wyolbrzymiona. Koniec końców jednak, to udany komiks i wciągająca lektura, z pewnością bardziej satysfakcjonująca niż „Zabij albo zgiń” tego samego zespołu, wydawany obecnie przez Non Stop Comics.Rozczarowaniem jest za to „Kraken” rysownika Bruno Cannucciariego i scenarzysty Emiliano Paganiego (wyd. Timof Comics, tłum. J. Drewnowski). Scenariusz opowiada o wymierającej wiosce rybackiej, której mieszkańcy obawiają się, że morze się od nich odwróciło. A obwiniają o to dziwnego chłopca, który powinien był zginąć w katastrofie, ale udało mu się przeżyć.Z początku całość wydaje się być intrygująca. Wszyscy bohaterowie coś stracili i w jakiś sposób próbują sobie z tym poradzić. Mieszkańcy miasteczka od zawsze żyją w cieniu tragedii rozgrywających się na morzu. Teraz jeszcze dochodzi do tego fakt, iż z rybołówstwa coraz trudniej jest przeżyć. Główny bohater - autor sensacyjnych programów telewizyjnych opowiadających o tajemniczych zaginięciach i morskich potworach - ma do przepracowania traumę po stracie bliskiej osoby. Podobnie Damien - chłopiec, który przeżył - i jego matka, nie potrafiący sobie poradzić nie tylko ze stratą brata i ojca, ale i z rosnącą niechęcią miasteczka.Problem w tym, że ta ponura opowieść o stracie i metaforycznych potworach w finale skręca w niebezpiecznym kierunku i nagle staje się jak najbardziej dosłowną historią o... seryjnym zabójcy? szaleństwie? tym, że obwinianie ofiar ma sens? I nie ratują jej nawet doskonałe rysunki i spektakularne splashe obrazujące wyimaginowane morskie stwory.A na koniec smutne wieści z polskiego podwórka. Po 20 latach Dominik Szcześniak zakończył działalność „Ziniola”, chyba najważniejszego zina w historii polskiego komiksu. Losy tego periodyku układały się różnie - na przełomie lat 90. i 00. był to klasyczny, kserowany zin, do którego artyści słali prace pocztą, i który można było kupić wysyłając gotówkę Szcześniakowi. Później przyszedł etap wspomagania przez wydawnictwo Timof Comics i nieco bardziej profesjonalne numery. Dużo czasu „Ziniol” spędził w internecie, gdzie Szcześniak skupiał się na publicystyce (jego teksty wciąż są dostępne pod adresem ziniol.blogspot.com).Teraz przyszedł czas na pożegnanie z prawdziwego zdarzenia. Dwa ostatnie numery - 53 i 54 - pełne są komiksów bardzo utytułowanych artystów.
Numer 53 został poświęcony słynnemu scenarzyście, ulubieńcowi Szcześniaka - Peterowi Milliganowi. Znajdziecie w nim komiks do scenariusza samego Milligana, zilustrowany przez Daniela Chmielewskiego, a także doskonałą superbohaterską miniaturę napisaną przez Scotta Lobdella a zilustrowaną przez Maćka Pałkę. Świetne wrażenie robi też otwierająca miniaturka o Milliganie (a raczej miłości do Milligana) Jerzego Łanuszewskiego (scenariusz) i Dominika Szcześniaka (rysunki).Z kolei numer 54 to komiksy polskich autorów. Okładkę zaprojektował Krzysztof Owedyk, miniaturkę o Blakim dorzucił Mateusz Skutnik. Jest komiks Wojciecha Stefańca, dwie prace Sławomira Lewandowskiego i coś od bardzo płodnego duetu Szcześniak/Rustecki.Jak to w zinach, oba numery mają swoje lepsze i gorsze momenty, ale nie ma co ukrywać - jako zakończenie pięknych dwóch dekad w historii polskiego komiksu, są to dwa doskonałe strzały. Wszyscy, którzy słyszeli kiedyś o „Ziniolu” pewnie już te numery mają. Ci, którzy o nim nie słyszeli, a chcieliby nauczyć się co nieco o polskim komiksie niezależnym, powinni jak najszybciej je nabyć.
Igor Trout