Dobra kreska #19: Od hip‑hopu do PRL
W międzyczasie zahaczając o nastoletnie Los Angeles, argentyńską wieczną wojnę i „Czarnego Młota” - znowu.
Najgłośniejszym wydarzeniem ostatnich tygodni na polskim rynku komiksowym jest ukazanie się pierwszego tomu serii „Hip Hop Genealogia” autorstwa Eda Piskora (wyd. Timof Comics, tłum. M. Szpak, P. Czarnota).Piskor postawił przed sobą nie lada zadanie, bo opowiedzenie historii hip hopu to proces tyleż żmudny, co trudny - artystów do opisania jest wielu, nurtów jeszcze więcej, a wiarygodnych źródeł nie tak znowuż dużo. Ale udało mu się - „Hip Hop Genealogia” to kompetentny, sprawnie napisany przewodnik, z którego można się wiele dowiedzieć.Pierwszy tom skupia się na latach 70., stąd też jego główni bohaterowie to muzycy nieco już dziś zapomniani. Zwłaszcza w Polsce, kraju, w którym zainteresowanie tym gatunkiem muzycznym zaczęło się w latach 90. Mowa tu przede wszystkim o takich zespołach jak Grandmaster Flash & TheFurious Five, Sugarhill Gang czy Funky Four Plus One. Ważnymi bohaterami są też menadżerowie - zwłaszcza Russel „Rush” Simmons (dziś owiany złą sławą i oskarżany o molestowanie seksualne) i Sylvia Robinson.Drobiazgowość i rzeczowość Piskora jest jednocześnie największą siłą i słabością „Hip Hop Genealogia”. Bo jego seria to przede wszystkim kronikarski przewodnik po historii muzyki. Nie spodziewajcie się więc dramatycznych fabuł, wyszukanych dowcipów i „podkręconych” skandali. Komiks Piskora czyta się tak, jak podręczniki historii - z zainteresowaniem, ale i zagubieniem. Zewsząd atakują nazwiska, daty i tytuły kolejnych płyt.Wiele ciekawych zjawisk zostaje tylko zasygnalizowanych, bo nie ma miejsca na ich rozwinięcie. Kuleje też nieco zbyt sztywna narracja - klarowna, ale odstająca od wyluzowanych, kreatywnych bohaterów, o których opowiada komiks. Mnie osobiście nieco to rozczarowało, ale jeżeli poszukujecie źródła wiedzy, to „Hip Hop Genealogia” jest dokładnie tym miejscem, do którego powinniście się udać.
Zwłaszcza, że album jest narysowany i wydany tak, że klękajcie narody. Piskor doskonale czuje ducha czasów, o których opowiada i korzysta ze stylistyki popularnej w komiksie lat 70. Dodatkowo podkręca efekt oldschoolowym nadużywaniem rastrów i stonowaną paletą kolorów postarzającą strony i upodabniające je do starych, wytartych komiksów z jakiejś zakopanej w piwnicy kolekcji. Dawno żaden album nie sprawił mi
tyle frajdy już na poziomie głaskania, wąchania, dotykania stron i przelatywania wzrokiem po obrazkach.Ciekawe rzeczy dzieją się także na froncie superbohaterskim, na którym Egmont Polska zaatakował grubym tomem „Runaways” autorstwa Briana K. Vaughana (scenariusz), Adriana Alphony i Takeshiego Miyazawy (rysunki) (tłum. A. Tatarska). Zapoczątkowana w 2003 roku seria była swego czasu uznawana za interesujące podejście do problemu odmłodzenia superbohaterskiego uniwersum Marvela. Jej bohaterami jest więc szóstka nastolatków, odkrywających, iż ich rodzice są superzłoczyńcami służącymi tajemniczym bóstwom i postanawiających się im przeciwstawić. Pierwszy tom zbiera 18 zeszytów i opowiada zamkniętą opowieść o ucieczce Runaways, starciu z rodzicami i uznaniu przez „poważnych graczy” uniwersum.
Niestety tych intrygujących, intymnych momentów jest zaledwie kilka, o wiele mniej niż typowych dla superbohaterszczyzny przegadanych monologów i drętwych, nieprzekonujących awantur pomiędzy bohaterami (wiecie, jakoś trzeba budować napięcie zanim dojdzie do starcia z antagonistą numeru).Trzeszczy również i główna metafora, bo o ile rozważania na temat mutantów i kosmitów nieźle nadają się do pisania o dorastaniu, to już starcie na śmierć i życie pomiędzy superbohaterami a superzłoczyńcami, to bardzo przegięta metafora konfliktu pokoleń i nastoletniego buntu. W rezultacie główny spór, mający nieść dramaturgię całej serii, okazuje się być wydumany.Nie najlepiej wypada też warstwa rysunkowa. Rysunki Alphony są co najwyżej poprawne i choć nie miałem z nimi problemu, to wielokrotnie kręciłem głową widząc odpuszczone detale, puste tła i nieproporcjonalne postacie. Za to prace Miyazawy rysującego zeszyty 11 i 12 po prostu mi nie podeszły. Nie dość, że rysowane w mangowej stylistyce postaci znacząco różnią się od tych przedstawianych przez Alphone, to Miyazawa zbyt chętnie - jak na mój gust - sięga po chwyty, grymasy i pozy wprost z rysowanych w ekspresowym tempie mang dla nastolatków. I choć ostatecznie nie czyni to komiksowi wielkiej szkody, to jednak kadry, w których bohaterowie robią miny niczym „Czarodziejki z księżyca” wybija z płynnej lektury. Nie ta stylistyka, nie ten ton, nie ta historia.Pozostając w klimacie superbohaterów, polecę też - raz jeszcze - serię „Czarny Młot” pomysłu Jeffa Lemire’a. Po dwóch świetnych tomach głównej serii, Egmont wydał mini-serię poboczną „Sherlock Frankenstein i Legion Zła” (tłum. T. Sidorkiewicz) i jest to cudowny list miłosny do gatunku superbohaterskiego. Historia przekonujących psychologicznie bohaterów jest pretekstem do opowiadzenia o kolejnych erach superbohaterszczyzny - Złotej, Srebrnej, Brązowej i Mrocznej. Składa hołd najważniejszym postaciom medium (zarówno bohaterom, jak i złoczyńcom), a we wszystko wplata jeszcze mądre przesłanie na temat dobrodziejstw różnorodności. Nie przeczę - mam słabość do tej serii. Ale z drugiej strony - może ona po prostu jest cholernie dobra?Polecam także „Warpaint” autorstwa argentyńskiego artysty Renzo Podesty (wyd. Mandioca, tłum. M. Cichy). W warstwie fabularnej mamy tu do czynienia z prostą (ale niegłupią) opowieścią o samotnym, wiecznym wojowniku, mierzącym się nie tylko z przeciwnikami i śmiercią, ale i własnymi słabościami. Rzecz jest dość klarowna i w żaden sposób nie zaskakująca, ale opowiedziana na tyle sprawnie, że jej przewidywalność w niczym nie przeszkadza. To inspirowany starorzymskimi, nordyckimi i celtyckimi wierzeniami mit - czytelny i skłaniający do refleksji (jeżeli akurat lubisz rozmyślać o życiu, jako ciągłym starciu, upadkach i podnoszeniu się, brnięciu przed siebie wbrew przeciwnościom i zdrowemu rozsądkowi etc.).Główną atrakcja „Warpaint” jest warstwa graficzna albumu. Podestá zna się na swoim fachu i czyta dużo Franka Millera (a „300” zna pewnie na pamięć), bo bardzo obficie z niego cytuje. Album jest więc utrzymany w przytłaczających czerniach i bielach, często wykorzystywanych, by grać z cieniami i konturami. Sporo jest tu kadrów prawie nieczytelnych - bryzgów krwi, mazów, ciachań, czarnych pól - nie służących przedstawieniu akcji czy bohaterów, ale budowaniu klimatu. Kiedy trzeba zmienić ton na nieco lżejszy, zmienia się także kreska (na bardziej miękką) i paleta kolorystyczna (na szarości).Wydawnictwo Mandoica podjęło ryzykowną decyzję o wydaniu komiksu w półtwardej oprawie. Dzięki temu komiks wygląda i trzyma się świetnie, ale jego przechowywanie może nastręczać kłopotów - okładka dość chętnie się odgina i z czasem może się zacząć odkształcać. Zwłaszcza, jeżeli komiksu nie trzyma się w folii, tylko - tak, jak ja - po prostu stawia na półce. Ale poza tym drobnym zastrzeżeniem, nie mam uwag. Polecam wszystkim, którzy lubią epickie opowieści o naparzaniu się wielkimi mieczami, brodzeniu w morzu krwi i dumaniu nad rzeczami ostatecznymi.I na koniec, jak zawsze, kącik komiksu polskiego. Tym razem polecę „Marzi” Marzeny Sowy (scenariusz) i Sylvaina Savoia (rysunki). Nie jest to nowy komiks, a reedycja materiału sprzed 10 lat - wydana w większym, czytelniejszym, ale i mniej wygodnym formacie. Ale „Marzi” zasłużyła na reedycję.To autobiograficzne wspomnienia autorki, opowiadającej o dzieciństwie w latach 80. To co odróżnia je jednak od większości takich opowieści, to fakt, iż ilustrował je pochodzący z Francji mąż Sowy. Inaczej niż Polakom, PRL nie kojarzy mu się z szarością i beznadzieją, „Marzi” pełna jest więc kolorów i życia.Nie jest to oczywiście komiks idealny. Wielu krytyków zarzucało mu swego czasu, całkiem słusznie, że Sowa nie korzysta z możliwości narracji komiksowej. Wydarzenia nie tyle dzieją się w kadrach, co są w nich przedstawiane, a historię niesie narracja prowadzona w ramkach - i niestety zazwyczaj pokrywa się ona z tym, co zostało narysowane. Ja jednak zawsze sobie „Marzi” ceniłem, bo to po prostu zabawna i trafna opowieść o dzieciństwie spędzonym w cieniu wielkiej polityki. Sowa pisała swój komiks dla czytelnika frankofońskiego, sporo jest tu więc tłumaczenia kontekstu, a całe jej dzieciństwo zdaje się upływać od jednego przełomu politycznego do następnego. Może to nierealistyczne (trudno uwierzyć, że mająca 1,5 roku dziecko tak dobrze pamięta wprowadzenie stanu wojennego), ale z drugiej strony naprawdę przyjemnie się te opowiastki czyta, przypominając sobie i codzienne problemy tamtych czasów i wielkie chwile historii.Cieszy mnie ta reedycja także dlatego, że „Marzi” to jedna z ważniejszych serii w historii polskiego komiksu i warto o niej pamiętać. Wydana pierwotnie na rynku frankofońskim, odniosła na nim spory sukces i została nominowana do wyróżnienia w Angoulê me. Z kolei jej amerykańska edycja została przygotowana przez prestiżowy imprint Vertigo i była nominowana do nagrody Eisnera.
Tak więc: warto. Chociażby ze względów historycznych.