Dobra kreska #15: amerykańscy nacjonaliści, Julius Verne, a na koniec wszystko spłonie

Dobra kreska #15: amerykańscy nacjonaliści, Julius Verne, a na koniec wszystko spłonie

Dobra kreska #15: amerykańscy nacjonaliści, Julius Verne, a na koniec wszystko spłonie
Bartosz Stodolny
08.05.2018 12:16

Plus: polski komiks w uniwersum Fallouta

Scenarzysta Brian Wood to człowiek, którego do tej pory znałem przede wszystkim z ciekawego "DMZ" (pierwszy tom wydało w Polsce Manzoku) i nieudanych "Miejsc". Pierwszy z tych tytułów opowiada o targanych wojną domową Stanach Zjednoczonych, drugi to gówniarska obyczajówka, o dziewczynie emo błąkającej się po USA. "Briggs Land" (tłum. M. Jaszczurowska) - nowej serii odpalonej właśnie przez Egmont - zdecydowanie bliżej do "DMZ".Współtworzony wraz z Mackiem Chaterem komiks opowiada o rodzinie Briggsów, skrajnych białych nacjonalistów, którym udało się stworzyć coś na kształt państwa w państwie. Posiadana przez nich ziemia jest odizolowana od Stanów Zjednoczonych i nie obowiązuje na niej władza policji (przynajmniej według Briggsów). Jest za to mnóstwo miejsca na miłość do broni, rasizm i wszystkie inne przymioty, z którymi stereotypowo kojarzymy amerykańską skrajną prawicę.Akcja pierwszego tomu zaczyna się, gdy siedzący od wielu dekad w więzieniu senior rodu traci władzę. Stery przejmuje jego żona - Grace - być może nie osoba otwarta i tolerancyjna, ale na pewno bardziej postępowa niż mąż. Podczas gdy ona próbuje zabezpieczyć pozycję w klanie, dwaj stróże prawa rozpoczynają śledztwo, które ma ostatecznie rozbić państewko Briggsów.

Pierwszy tom "Briggs Land" zaspokoi miłośników amerykańskiego mainstreamu. Wood i Chater znają swoje rzemiosło i stworzyli serię, w której wszystkie elementy są na swoim miejscu. Mamy więc twardych białasów, osiłków z wytatuowanymi swastykami, fetyszyzację broni, agenta federalnego kierującego się osobistymi motywami, modny popkulturowy lęk przed rozpadem Stanów Zjednoczonych i nośny temat polityczny. Wszystko to sprawnie zrealizowane i dobrze napisane.Mnie jednak lektura jakoś specjalnie nie poruszyła. Owszem, to dobrze skrojony produkcyjniak, jednak podobieństwa do "DMZ", "Skalpu" i serialowych "Synów Anarchii" są tak silne, że trudno było mi o nich zapomnieć. Na pewno przeczytam kolejny tom (nie tylko z obowiązku), ale jeżeli nie wydarzy się w nim nic ciekawszego, raczej nie będę śledził tej serii.

O wiele więcej pozytywnych emocji wzbudził we mnie pierwszy tom "Vei" autorstwa szwedzkich artystów Sary Elfgren i Karla Johnssona (Non Stop Comics, tłum. M. Greczichen). To prosta opowieść osadzona w świecie nordyckiej mitologii. Jej twist polega na tym, że Asowie z Asgardu (wiecie: Odyn, Thor etc.) przedstawieni są jako postaci negatywne, zaś olbrzymy z Jötunnheim (zazwyczaj odgrywające role „tych złych”) mają słuszność i uzasadnione pretensje. Główna bohaterka, tytułowa Vei, to trenowana przez olbrzymy wojowniczka, biorąca udział w turnieju mającym zadecydować, kto będzie rządził Midgardem - krainą ludzi. Do tej pory turnieje wygrywali wojownicy Asów, ale ta sytuacja znudziła się Lokiemu.Nie dajcie się zwieść. "Vei" nie oferuje ciekawego, zniuansowanego spojrzenia na dobrze znaną i chętnie eksploatowaną mitologię. Stopień zakorzenienia jest wprawdzie o wiele głębszy niż w komiksach Marvela, ale to zwykła nawalanka. Tyle że z silną postacią kobiecą w centrum wydarzeń i intrygującymi bohaterami negatywnymi. Elfgren i Johnsson opowiadają jednak swoją historię bez pretensji, po prostu dobrze się bawiąc obrazując kolejne krwawe pojedynki i śledząc spiski Lokiego.Całość przewidziana jest na zaledwie dwa tomy i coś czuję, że jest to odpowiednia długość dla tego typu opowieści. Jeżeli szukacie wciągającej, bezmyślnej siekaniny, to najlepszym tytułem na polskim rynku jest polecany już przeze mnie "Head Lopper". Ale tym, którzy już go czytali, z czystym sercem podsuwam "Vei".Kolejną propozycją dla czytelników gustujących w komiksach głównego nurtu jest seria dla nastolatków "Gwiezdny Zamek" Alexa Alice (wyd. Egmont, tłum. E. Żbik). Alice już w stopce redakcyjnej dziękuje dwóm ludziom: Jules’owi Verne’owi i jego wydawcy - Pierre-Jules’owi Hetzelowi. Nie bez powodu; jego seria to przepiękny hołd dla klasycznych powieści fantastycznonaukowych, które w XIX wieku podbiły wyobraźnię czytelników.Akcja osadzona jest pod koniec lat 60. XIX wieku. Claire, matka i żona dwóch głównych bohaterów serii, to podróżniczka i odkrywczyni, zafascynowana eterem - tajemniczą substancją, która jakoby ma się znajdować nad atmosferą Ziemi, a o której pisali starożytni filozofowie. Niestety, podróż balonem ku strefie eteru kończy się tragicznie. Nie powstrzymuje to jednak jej syna - Serafina - śnić, że matka miała rację. A gdy wynikami jej badań zaczynają się interesować król Bawarii i sam Otto von Bismarck, opowieść przemienia się w pełną akcji steampunkową (czy raczej: eteropunkową) przygodówkę.Pierwsze co rzuca się w oczy, to obłędne rysunki autorstwa Alice. Artysta doskonale posługuje się farbami wodnymi, dzięki czemu malowane przez niego pejzaże i postaci zawsze wyglądają doskonale. Ich urzekająca ulotność kontrowana jest niezwykle szczegółowymi projektami najróżniejszych eterowych wynalazków - od balonów po statki powietrzne - w przygotowaniu których pomagał Alice zespół współpracowników.Sama fabuła jest dość przewidywalna. Mamy tu władcę-marzyciela, finansującego najdziksze wynalazki; pragmatycznego wynalazcę, będącego jednocześnie troskliwym ojcem; narwanego i odważnego Serafina durzącego się w przebojowej, pięknej i dzielnej dziewczynie; oraz rysowanego w mangowym stylu mechanika-psotnika. W pierwszym tomie następuje tylko zawiązanie drużyny, ale - jako, że będąc kiedyś we Francji zupełnie przez przypadek trafiłem na wystawę prac z "Gwiezdnego Zamku" - mogę was zapewnić, że dalej będzie tylko piękniej i wspanialej. Ja zakochałem się w tej serii od pierwszych stron i polecam ten komiks nie tylko dzieciakom, ale i wszystkim stęsknionym za tym niesamowitym poczuciem Przygody (przez duże P).

Z kolei dla fanów nasączonych polityką autobiografii Kultura Gniewu ma drugi tom "Araba Przyszłości" autorstwa Riada Sattoufa. Rodzicami Sattouffa są Francuzka i Syryjczyk, przez co jego dzieciństwo toczyło się pomiędzy Europą a Bliskim Wschodem. Jako kilkuletni chłopiec trafił wpierw do Libii Muammara Kaddafiego, a następnie do Syrii Hafiza al-Asada (ojca rządzącego obecnie częścią Syrii Baszszara al-Asada). W obu tych krajach ojciec Sattoufa był wykładowcą akademickim.Osobiście nie jestem wielkim fanem tego komiksu. Przede wszystkim opowieść Sattoufa jest niewiarygodna. Pierwszy tom zaczyna się, gdy rysownik miał dwa lata. Oczekuje on jednak, że czytelnik uwierzy, iż Sattouf pamięta z tego okresu bardzo wiele, do tego od małego posiadł umiejętność analitycznego myślenia i trzeźwego spojrzenia na rodziców. W drugim tomie, rozgrywającym się w latach 1984-85, Riad ma już 6-7 lat i wciąż pozostaje dzieckiem niezwykle uważnym, które do końca życia zapamięta niemal wszystkie szczegóły dzieciństwa.Zresztą owe szczegóły dzieciństwa to także słabość komiksu. Riad opowiada o niezwykle ciekawych czasach, gdy panarabski sen wciąż bardzo głęboko tkwił w fantazjach bliskowschodnich dyktatorów, a radykalny islam nie był aż tak niebezpieczny, jak dziś. Jednak sytuacja polityczna w Libii i Syrii pojawia się w "Arabie Przyszłości" tylko na 3 planie, na pierwszym jest zaś zwykła, nudna codzienność rodziny Sattoufa: szkoła, zakupy, problemy rodzinne.Przy czym, o ile artyście udało się interesująco sportretować własnego ojca, to zupełnie nie poradził sobie z matką. Dlaczego dobrze wykształcona Francuzka opuściła bogatą ojczyznę, by żyć w ubogiej, rządzonej przez dyktatora Syrii? Dlaczego godziła się na nieciekawy los kobiety nie znającej języka arabskiego, a żyjącej w patriarchalnym arabskim społeczeństwie? Czy nie dostrzegała wad swojego męża - śliskiego cwaniaczka i pozera - skoro były oczywiste nawet dla ich syna?W dwóch pierwszych tomach Riad nie odpowiada na żadne z tych pytań. Ważniejszy jest dla niego ojciec - postać odpychająca, ale i, jak mi się wydaje, nieco przez swego syna karykaturowana. Jakby dorosły Riad nie był zainteresowany poznaniem rodzica, a jedynie wzięciem na nim odwetu.

Rozczarowująco wypada również warstwa, że się tak wyrażę „turystyczna”. Poznawane z perspektywy kilkulatka Libia i Syria są odpychającymi krajami zamieszkanymi przez odpychających ludzi. Na okładce "Araba Przyszłości" widnieje porównanie do "Persepolis" Marjane Satrapi. I słusznie, Sattouf bardzo wyraźnie się tym komiksem inspirował, zwłaszcza w warstwie graficznej. Jednak podczas lektury "Persepolis" miałem wrażenie, że dowiaduję się o Iranie czegoś nowego i rewiduję stereotypy. Że poznaję prawdziwych Irańczyków, a nie ich karykatury. Że jestem uczony o zwyczajach i historii narodu istniejącego od tysięcy lat. Lekturze "Araba Przyszłości" nie towarzyszą podobne odczucia. To komiks, który raczej konserwuje myślowe schematy, a o społeczeństwie i historii Libii i Syrii opowiada komunały.A w kąciku polskim trzy tytuły. Na początek "Centrum wszechświata" Daniela Gizickiego (scenariusz) i Grzegorza Pawlaka (rysunki) (wyd. Celuloza), czyli króciutka nowelka science-fiction o kolonizacyjnej wyprawie kosmicznej, mającej być ratunkiem dla ludzkości. Niestety, nie porwało mnie. Komiks czyta się jakieś 7 minut. Przedstawieni w nim bohaterowie w zasadzie nie mają osobowości, a wydarzeniom brak dramatyzmu. Wszystko podporządkowane jest obowiązkowemu plot twistowi - przez co przypomina raczej anegdotę niż opowiadanie.Jednak sam plot twist jest ciekawy i pozostawia pole do interpretacji. Gorzej, że Pawlak dość niedbale ten scenariusz zilustrował. Rastry pokrywają tła na wielu kadrach i jest to - moim zdaniem - dowód na lenistwo. Tam, gdzie nie ma rastrów jest jednobarwna powierzchnia - biała, gdy rysownik chce zasugerować światło i czarna, gdy chodzi o mrok. Połączcie to ze sztywnymi postaciami ludzkimi i ogranymi modelami statku kosmicznego, a otrzymacie komiks po prostu nieciekawy graficznie.O wiele bardziej udaną wizytówką Grzegorza Pawlaka jest wydany równolegle zbiór ilustracji noir, rysowanych w ramach zeszłorocznego inktoberu. Nie ma tu mowy o jakimś olśnieniu, ale widać, że Pawlak czuje się dobrze w klimacie pięknych, nagich (lub półnagich) kobiet i broni. W noir o wiele lepiej sprawdzają się też zabawy czernią i bielą w stylu Franka Millera.Drugą propozycją jest rozgrywający się w uniwersum Fallouta komiks "Vault 12" autorstwa Marcina Surmy (podpisującego się pseudonimem XULM). To krótka historia, powstała 10 lat temu, ale teraz w końcu możemy ją w całości przeczytać w wysokiej rozdzielczości. Komiks doczekał się też papierowego wydania, które można nabyć u autora na różnych imprezach. Fabuła "Vault 12" nie powala, ba, szczerze mówiąc mam wrażenie, że jest bełkotliwa i chaotyczna. Za to narysowane jest to tak, że mucha nie siada. Surmie udało się uchwycić ulotnego ducha falloutowych ludzików nie kopiując bezmyślnie Pip-Boya. Nie będzie to komiks waszego życia. Jeżeli jednak uwielbiacie Fallouta, na pewno sprawi wam przyjemność.I zupełnie na koniec polecam sfinansowany społecznościowo komiks Edyty Bystroń o rewelacyjnym tytule "Na koniec wszystko spłonie". To nieładna i niepokojąca, utrzymana w undergroundowej stylistyce opowieść o dojrzewaniu. Głównymi bohaterami są szkolny buntownik i jego cierpiący na dysgrafię kolega, zmagający się ze skrajnie nieprzyjazną szkołą. Ale jaką szkołą! Betonowym molochem, stojącym pośrodku nieprzyjaznego miasta, rządzonym przez dyrektora sukinsyna i bandę „fajnych” dzieciaków. Bystroń udanie łączy zacięcie pedagogiczne z zamiłowaniem do undergroundu, dzięki czemu jej komiks jest jednocześnie mądry i drażniący. I tylko happy end przychodzi nieco zbyt łatwo.Niemniej jednak polecam. Na pewno jest to jeden z najciekawszych polskich tytułów, jakie ukazały się w ciągu tych kilku miesięcy 2018 roku.Igor Trout

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)