Dobra kreska #14: Dwa razy Kirkman, walczące futrzaki i bełkotliwa Brazylia
Zastanawialiście się, jak wyglądało średniowiecze z perspektywy myszy?
Nazwisko Roberta Kirkmana powinni kojarzyć już nie tylko czytelnicy komiksów, ale nawet średnio rozgarnięci konsumenci popkultury. Bo mowa o człowieku stojącym za gigantycznym sukcesem marki „Żywych trupów” („The Walking Dead”), która poza ciągnącym się w nieskończoność komiksem, rozrosła się także na dwa seriale telewizyjne, serial internetowy i kilka gier wideo - z czego co najmniej jedna była bardzo udana. Nic więc dziwnego, że każdy nowy komiks Kirkmana to wielkie wydarzenie zapowiadane z pompą godną powtórnego przyjścia Zbawiciela. Wydawnictwo Non Stop Comics zdaje sobie z tego sprawę, bo pierwszy tom „Pieśni Otchłani” („Oblivion Song”, tłum. G. Drojewski) trafia w ręce polskich czytelników niemal równolegle z amerykańską premierą.Rzecz dzieje się w Filadelfii, której duży fragment 10 lat temu został podmieniony z odpowiadającym mu fragmentem równoległej rzeczywistości. Z naszego świata poza budynkami i ulicami, przeniesionych zostało 300 tysięcy ludzi, z kolei z tego drugiego świata przywędrowały na Ziemię dziwaczne monstra, trochę przywodzące na myśl te wymyślane przez H. P. Lovecrafta (dominują macki i oślizgłość). Po 10 latach ludzie poradzili sobie z monstrami, jednak sprowadzanie przeniesionych idzie powoli - zwłaszcza, że agencje rządowe są już zmęczone wydawaniem wielkich pieniędzy na mało efektywne wyprawy ratunkowe. Na własną rękę działają jednak wciąż Nathan Cole i jego zespół, starający się przede wszystkim odnaleźć na drugiej Ziemi brata Cole’a, Eda.Muszę uczciwie wyznać, że nie jestem wielkim fanem „Żywych trupów”. Doceniam konsekwencję Kirkmana i jego talent do przekonującego rozwijania postaci, ale sam pomysł uważam za męczący i nudny. Rozumiem, że niekończąca się opowieść o świecie po apokalipsie może się wydawać pociągająca, lecz gdzieś w trakcie realizacji Kirkman zgubił na nią pomysł. W efekcie powstała miałka, powtarzalna seria, w której dramaty są naciągane, a wszechobecna makabra odbiera im jakikolwiek ciężar. Od komiksu odpadłem w okolicy 10 tomu, serial i grę skończyłem po pierwszych sezonach.Na szczęście „Pieśń Otchłani” wydaje się mieć o wiele ciekawszy punkt wyjścia. Podróże pomiędzy obiema Ziemiami wypadają interesująco, a życiowe komplikacje, w które pakuje swoich bohaterów Kirkman są przekonujące i, póki co, nie drażnią melodramatyzmem („Żywe trupy” zbyt często bazowały na emocjach wprost z opery mydlanej). Świetnie sprawdzają się też rysownik Lorenzo De Felici i kolorystka Annalisa Leoni, dzięki którym świat „Pieśni Otchłani” jest kolorowy, autentyczny i interesujący. Czytelne i trzymające w napięciu są też sceny akcji. Polecam, bo to może być naprawdę dobra seria.Uważajcie tylko na polskie wydanie. Non Stop Comics zdarzyły się jakieś błędy w drukarni i część egzemplarzy ma pomieszane strony. W mojej kopii podmieniono dwie przedostatnie strony i niektóre ze znajdujących się na końcu szkiców. Wydawnictwo wie o problemie i prosi, by podsyłać źle wydrukowane egzemplarze - będą odsyłać poprawione.Skoro jesteśmy przy Kirkmanie, warto przypomnieć, że od grudnia 2016 roku Mucha Comics wydaje także serię „Outcast. Opętanie” tegoż autora (tłum. M. Starosta). Tym razem ojciec „Żywych trupów” sięga po konwencję klasycznego horroru, zainteresowanego komentarzem społecznym - czyli klimatów, które kilka dekad temu rozpropagował Stephen King. Głównym bohaterem jest tu Kyle Barnes, człowiek który ma na pieńku z demonami od czasu, gdy w dzieciństwie jeden z nich opanował jego matkę i zgotował mu iście piekielne dorastanie. Dziś Kyle jest życiowym rozbitkiem, próbującym trzymać swoich bliskich na dystans, obawiając się, że demony znów zaatakują. Ze swojej nory wynurza się dopiero, gdy okoliczny ksiądz prosi go o pomoc w egzorcyzmach.
Jak wspominałem, „Outcast” bardzo mocno czerpie z prozy Kinga, więc lekturze nie towarzyszy poczucie świeżości, które miałem, zagłębiając się w świat „Pieśni Otchłani”. Niemniej jednak Kirkman znów udowadnia, że naprawdę świetnie radzi sobie z konstruowaniem wiarygodnych bohaterów i pakowaniem ich w poważne, życiowe komplikacje. Niby to prosta opowiastka o walce z demonami, ale w tle pojawiają się takie tematy, jak przemoc w rodzinie czy przemoc seksualna. Wszystko napisane z wyczuciem i bez pośpiechu. Kirkman niewiele rzeczy mówi od razu, dając czytelnikowi czas na wchłonięcie emocji postaci i samodzielne zorientowanie się w jej traumie.Nudniej niż w „Pieśni Otchłani” wypada warstwa graficzna (odpowiedzialni za nią są Elizabeth Breitweiser i Paul Azaceta, tego drugiego powinniście kojarzyć z „B.B.P.O.”). Oczywiście jest czytelnie, a miejscami nawet zgrabnie, ale jednocześnie szaroburo i bez wyrazu. Trudno mówić o czymś więcej niż średnim poziomie amerykańskiego komiksu głównego nurtu. Niemniej jednak, jeżeli szukacie inteligentnego, głównonurtowego horroru z zacięciem socjologicznym, to „Outcast” jest właśnie tym.Wydaje mi się też, że to dobry moment, by polecić graczom serię „Mysia Straż” Davida Petersena (wyd. Bum Projekt, tłum. M. Jankowski). Czemu akurat teraz? Ano dlatego, że niedawno wyszły dwie „mysie” gry: Ghost of a Tale i Moss. I obie zdają się otwarcie czerpać z wydawanej od 2006 roku serii Petersena. Najkrócej mówiąc, „Mysia Straż” to opowieść rycerska rozgrywająca się w mysim średniowieczu, zaś jej bohaterami są członkowie tytułowej formacji, strzegącej spokoju na Mysich Terytoriach. Idzie zima, cała kraina gromadzi więc zapasy i szykuje się na walkę o przetrwanie. Problem w tym, że zima to nie jedyne zagrożenie czyhające na mieszkańców - szykuje się także zdrada, a w dłuższej perspektywie wojna.
Petersen opowiada dosyć prostą historię awanturniczą. Sporo tu pojedynków na miecze, walk z potworami (np. wężem), zagadek i zdrad. W konwencję wpisują się także dosyć stereotypowi, acz nieźle napisani bohaterowie. Myślę, że nikt nie będzie zdziwiony, kiedy zdradzę, że jeden z członków Mysiej Straży jest mądry i roztropny, drugi to narwaniec, a wśród postaci pojawia się także tyleż tajemniczy, co legendarny fechmistrz. Autor jednak sprawnie żongluje tymi motywami, tworząc wiarygodną, wciągającą fabułę - w ogóle nie zaskakującą, ale przecież nie wszystkie fabuły muszą zaskakiwać. Zwłaszcza, że największy atut „Mysiej Straży” tkwi w jej warstwie graficznej.Komiksem Petersena będą zachwyceni wszyscy ci, którzy jako dzieci marzyli o tym, by Disney nieco poważniej potraktował swoich widzów i opowiedział w konwencji zwierzęcej sensowną średniowieczną fabułę. Rysunki są cudownie kolorowe i rozbrajająco szczegółowe. Do tego stopnia, że pierwszy z zeszytów zakończony jest nie tylko mapką Mysich Terytoriów, ale i przekrojem malutkiego, znajdującego się w drzewie mysiego miasta, z maciupkimi budynkami i wywierconymi w pniu otworami wentylacyjnymi. Do tej pory ukazały się w Polsce cztery tomy tej serii, składające się na dwie pory roku - odpowiednio Jesień i Zima 1152 roku.W temacie uroczych futrzastych zwierzątek, osadzonych w fabułach pełnych przemocy i krwi, plasuje się także postapokaliptyczna seria „Władza” autorstwa Sylvaina Runberga (scenariusz) i Oliviera Boiscommuny (rysunek) (tłum. M. Mosiewicz), dość szumnie zapowiadana przez Egmont Polska. Akcja rozgrywa się w świecie, w którym rządy człowieka się skończyły, a ludzkie miasta porosły lasami. W zwolnione miejsce wkroczyły rozumne zwierzęta - posługujące się mową i ubierające zgodnie z XIX-wieczną modą. Trójka głównych bohaterów to tygrys, gepardzica i koza, najemnicy, obiecujący rodzinie pochodzących z arystokracji lisów (chyba) ochronę w trakcie corocznej pielgrzymki do sanktuarium. Zwierzęta mają w nim przetrwać tytułową porę demonów - niewyjaśniony jeszcze kataklizm mający coś wspólnego z ludźmi.Choć wszystko to może brzmieć ciekawie, odradzam na razie inwestycję we „Władzę”. Pierwszy zeszyt zapowiada nieciekawą, płaską sieczkę. Autorzy nie poświęcają zbyt wiele czasu na świat przedstawiony, rzucając swoimi bohaterami od jednej wypranej z emocji bijatyki do następnej. Jakby wciągająca historia i zniuansowane postaci interesowały ich mniej, niż możliwość pokazania tygrysa odcinającego łeb fretce. Owszem, tygrys odcinający łeb fretce wygląda ładnie, ale naprawdę trudno jest docenić talent rysownika, jeżeli czytelnik niespecjalnie lubi tego tygrysa, a o fretce nie wie absolutnie nic. Być może w kolejnych zeszytach „Władza” okaże się bardziej wciągająca. Póki co jest to jednak srogie rozczarowanie.Mniejszym rozczarowaniem (ale jednak rozczarowaniem) była dla mnie lektura „Modlitewnika narodowego” autorstwa Marcello Quintanilha (wyd. Timof Comics , tłum. J. Jankowski). Do tej pory miałem z komiksem brazylijskim kontakt przypadkowy, prowokowany jedynie przez wydawnictwo Timof Comics. Oczywiście podobały mi się urocze i refleksyjne „Płatki” Gustavo Borgesa. Zaś „Wolfram” Marcello Quintanilha to jedno z moich najbardziej pozytywnych zaskoczeń lekturowych ostatnich lat (serio, chcecie przeczytać dobrą sensację osadzoną w brazylijskich realiach - sięgnijcie po „Wolfram”).„Modlitewnik narodowy” co najwyżej mnie zmieszał. To zbiór sześciu krótkich opowiadań komiksowych, rozgrywających się we współczesnej Brazylii. Bohaterami są zawsze zwykli ludzie, a tematyka zazwyczaj zahacza o problem przemocy seksualnej (czy może inaczej: nadużyć seksualnych). Jest więc opowieść o dziewczynie ze znamieniem na twarzy, chaotycznie analizującej swój związek. Historia dziewczynki molestowanej przez nauczyciela. Umierający kierowca autobusu wspominający swe życie. I najlepsza w tomie miniatura o starszym panu, kierowcy taksówki, próbującym zaimponować młodej pasażerce.I choć brzmi to nieźle, to przynajmniej trzy z tych sześciu komiksów Quintanilha opowiada niezwykle bełkotliwie. Jakby interesowały go nie tyle historie i bohaterowie, co efekciarskie - miejscami nieczytelne - sztuczki narracyjne. Co gorsza, rysunki nie zawsze współgrają z narracją słowną, ale uzyskiwane w ten sposób napięcie nie służy metaforom, które potrafiłbym rozszyfrować. Być może to moja wina. Być może nie włożyłem wystarczająco dużo wysiłku w rozgryzienie tych enigmatycznych miniaturek. Ale z drugiej strony „Modlitewnik narodowy” nie wywołał we mnie wystarczająco intensywnych uczuć, bym zmusił się do cięższej pracy.Na koniec, jak zawsze, kącik z polskim komiksem. A w nim dwie propozycje zeszytowe. Po pierwsze: „Furkot” Karola "KRL-a" Kalinowskiego (wyd. Sheptooha). To opowieść o tytułowym kocie, kosmicznym wojowniku, spadkobiercy tronu Trupii, który na skutek intrygi zostaje zesłany na obcą, nieprzyjazną planetę. KRL, kojarzony przede wszystkim z uroczymi komiksami dla dzieci osadzonymi w starosłowiańskich dekoracjach („Łauma”, „Kościsko”, „Borka i Sambor”) jest także wielkim miłośnikiem popkultury klasy B z przełomu lat 80. i 90.
Pomysł na „Furkot” wziął się właśnie z tej pasji - to pełna przemocy fantazja dorosłego fana, próbującego przywołać złote czasy He-Mana i Wojowniczych Żółwi Ninja. Jest zabawnie, krwawo i pomysłowo. Furkot wykuwa miecz z własnej krwi, a zdarte do kości dłonie chowa w rękawiczkach uszytych ze skóry martwego wroga. Jednym z jego przeciwników jest Zamek Błyskawiczny (człowiek-zamek panujący nad błyskawicami). W finale zaś autorowi puszczają już wszystkie hamulce: widzimy planety przerobione na statki kosmiczne przy pomocy ryjących pod ziemią kretów i rozrywane na strzępy międzygalaktyczne byty.To pierwszy tom nowej serii, która najprawdopodobniej rozrośnie się w uniwersum. Druga cześć, „Turbolecici”, zapowiadana jest przekonującym hasłem: „Honor, odwaga, przygoda, dinozaury”. Wydawnictwo Sheptooha sprzedaje także koszulki z rysunkami KRL-a, a w „Furkocie” znalazła się i reklama figurki (choć na razie nie ma jej w ofercie sklepu).Drugim polskim komiksem, który chciałbym polecić jest „Miazma” autorstwa Mateusza Wiśniewskiego (scenariusz) i Łukasza Mazura (rysunki) (wyd. własne). Wiśniewski opowiada przewrotną wersję legendy o szczurołapie, wyprowadzającym z miasta szkodniki przy pomocy fujarki, miksując ją z nawiedzającą średniowieczną Europę dżumą. I choć scenariusz nie do końca się skleja, przez co „Miazma” sprawia wrażenie historii rwanej, a nawet bełkotliwej, to wszystkie niedociągnięcia Wiśniewskiego nadrabia Mazur. To jeden z najzdolniejszych obecnie w Polsce autorów komiksu niezależnego i „Miazma” jest tego doskonałym przykładem. Mało kto tak czuje to medium. Piękna okładka, pomysłowe kadrowanie, czytelna, intrygująca kreska - gdyby nie parę odpuszczonych, niedbałych kadrów (i wiele teł) byłby to jeden z lepiej narysowanych rodzimych komiksów minionego roku.