Dobra kreska #12: dekada czekania na płaskiego psa, słabe polskie porno i martwy Robin
Co ciekawego na rynku komiksowym?
Jeżeli wydawało wam się, że wydawcy gier potrafią wiele lat trzymać klientów w niepewności, to spieszę donieść, że fani komiksów też mają kombatanckie historie do opowiedzenia. Jedną z moich ulubionych było oczekiwanie na trzeci tom „Na szybko spisane” Michała „Śledzia” Śledzińskiego. Domknięcie cyklu, które ukazało się w grudniu 2017 roku, powstawało 9 lat i, ku uldze wszystkich fanów Śledzia (na czele ze mną), okazało się udane. Inna taka historia dotyczy książeczki do legendarnego „Prosto z piekła” Alana Moore’a i Eddie’ego Campbella - zbioru starych artykułów z polskiej prasy, traktujących o Kubie Rozpruwaczu, zapowiadanego przez wydawnictwo Timof Comics od 2008 roku. Na ukazanie się owego dodatku nie ma już raczej co liczyć, choć co jakiś czas pojawiają się plotki, że już zaraz, za chwilę… Kolejną z takich legend rodzimego rynku komiksowego był wypuszczony właśnie przez Kulturę Gniewu komiks „Bośniacki płaski pies” autorstwa dwóch Szwedów: Maxa Anderssona i Larsa Sjunnessona (tłum. W. Góralczyk). Tytuł znajdował się w zapowiedziach oficyny od 10 lat i w tym czasie stał się nie tylko jednym z najbardziej oczekiwanych komiksów w naszym kraju, ale i tematem wielu żartów. Inaczej jednak niż po lekturze „Na szybko spisane 2000-2010”, po przeczytaniu „Bośniackiego płaskiego psa” nie mogę pozbyć się uczucia niedosytu. To na to tak długo czekaliśmy?„Bośniacki płaski pies” to trzeci komiks Anderssona wydany przez Kulturę Gniewu. W 2005 ukazał się „Pixy”, w 2007 roku zaś „Pan Śmierć i dziewczyna”. Jeżeli pamiętacie jeszcze któryś z tych tytułów, „Bośniacki płaski pies” nie będzie dla was żadnym zaskoczeniem. To groteskowa, pełna pokawałkowanych ciał, płaskich psów i scen wprost z koszmarów sennych opowieść o Jugosławii końca poprzedniego stulecia. Głównymi bohaterami są błąkający się po Sarajewie autorzy, poszukujący kolejnych stron dziennika swojego znajomego - Stefana Skledara. Anderssonowi i Sjunnessonowi z pewnością udało się oddać psychodeliczną atmosferę podróży przez zrujnowane wojnami kraje.
Na pewno też jest to komiks niepokojący i wybijający z dobrego samopoczucia. Szczególnie zabawny jest ciągnący się przez cały album żart z jugosłowiańskiego sentymentu za Josipem Tito, komunistycznym dyktatorem, spajającym przez wiele dekad narody Jugosławii. Ponoć Andersson rzeczywiście zbudował mięsną rzeźbę Tity i jeździł z nią po krajach regionu. Zabawnie (i obrzydliwie) wypadają też tytułowe płaskie psy, czyli przypominające dywany zwierzęta, które stały się płaskie z powodu osunięć gruzu czy rozjechania przez czołgi. Niesmaczny wydaje mi się wątek wdów ze Srebrenicy, bo było nie było śmianie się z ofiar ludobójstwa zawsze jest ryzykowne.Być może czytany bliżej swego powstania „Bośniacki płaski pies” robił większe wrażenie. Dzisiaj jednak traktowałem go przede wszystkim jako intrygującą, undergroundową ramotkę. Ostrze satyry autorów, choć trafia czasami w czułe punkty, zazwyczaj tępione jest zbyt rozbudowaną i skomplikowaną fabułą. Intryga jest tak pogmatwana, że pomiędzy 2 i 3 zeszytem umieszczono nawet całostronicową pogadankę, w której czytelnikowi streszczane są wcześniejsze wydarzenia. Z poczuciem niedosytu pozostawiła mnie także długość zbioru - czterozeszytowy komiks Anderssona i Sjunnessona liczy sobie ledwie 44 strony, zaś reszta tomu to dodatki, dowcipne przypisy i dwie oddzielne miniatury (nieciekawe).„Bośniacki płaski pies” obroni się dziś chyba przede wszystkim jako ciekawostka o sporej wartości historycznej. A jeżeli chcielibyście dowiedzieć się czegoś sensownego na temat konfliktu w byłej Jugosławii polecam dwa inne tytuły. Po pierwsze, „Strefę bezpieczeństwa Goraždę” Joe’ego Sacco (wyd. Timof Comics, tłum. M. Chaciński, M. Cieślik), czyli pełnoprawny, komiksowy reportaż na temat masakry w Srebrenicy i życia mieszkańców jednej z obleganych przez Serbów, a utrzymywanej przez ONZ „stref bezpieczeństwa”.Po drugie zaś, „Pozdrowienia z Serbii” Aleksandara Zografa (wyd. Centrala, tłum. M. Świerkosz) – rysowany na bieżąco z bombardowanej przez NATO Serbii dziennik, przybliżający zachodniemu czytelnikowi nie tylko realia wojennego życia, ale i tłumaczący absurd NATO-wskich bombardowań, które wpędziły kraj w kryzys gospodarczy i umocniły pozycję Slobodana Miloševića.Fanom superbohaterszczyzny chciałbym polecić serię „Czarny młot” (wyd. Egmont, tłum. T. Sidorkiewicz) - jej drugi tom właśnie wyszedł. Stoi za nią kanadyjski artysta Jeff Lemire, autor cenionych „Opowieści z hrabstwa Essex”, intymnej, dołującej obyczajówki o zwykłych życiach mieszkańców kanadyjskiej prowincji. W „Czarnym młocie” Lemire gra na tych samych strunach, jednak wszystko doprawia sporą porcją naprawdę ciekawego, autorskiego uniwersum superbohaterskiego. Fabularny punkt wyjścia jest następujący: drużyna zasłużonych superbohaterów, w momencie swojego największego triumfu, została przeniesiona do innego wszechświata i uwięziona na niepozornej farmie sąsiadującej z równie niepozornym miasteczkiem. Pierwsze lata zdominowały nieudane próby powrotu, jednak z czasem bohaterowie pogodzili się z losem i zaczęli po prostu żyć.
Lemire idzie więc śladami Alana Moore’a i Franka Millera - opowiada o niezwykłych ludziach uwikłanych w zwykłe życia. A że ma do tego talent, wychodzi mu więcej niż dobrze. Dopieszczeni zostają też fani wojowników w trykotach, bo akcja regularnie przenosi się w przeszłość, by pokazać czytelnikowi kim w swoim świecie byli uwięzieni herosi. Komiks wydało w USA Dark Horse, więc nie są to oczywiście Superman czy Kapitan Ameryka, ale większość nawiązań jest bardzo czytelna. Zaś Lemire okazuje się być scenarzystą nie tylko wrażliwym na rozterki zwykłych obywateli, ale i zakochanym w spandexie nerdem, oddającym w tych retrospekcjach hołd komiksom Złotej i Srebrnej Ery. Całość została zilustrowana przez Deana Ormstona, a kolory nałożył sam Dave Stewart, którego kojarzycie z mnóstwa innych tytułów (przede wszystkim z „Hellboya”, „Fight Clubu” i kilku komiksów o Alienach).Jeżeli zaś potrzebujecie w swoim życiu klasyczniejszego podejścia do superbohaterów, ale wciąż jesteście zainteresowani naprawdę dobrymi scenariuszami, to zainteresujcie się dwoma tomami „Miraclemana” wydanymi przez Mucha Comics. Szczególnie pierwszy z nich, w którym większość scenariuszy napisał Alana Moore, jest wspaniałym przykładem tego, że nawet najbardziej oklepane motywy mogą być porywająco napisane. Komiks jest też świetnym wprowadzeniem do całej późniejszej twórczości Moore’a. Wiąże się z nim także kawał skomplikowanej historii światowego komiksu, bo Moore, jak to Moore, najpierw stworzył arcydzieło, w którym przedefiniował ikonę popkultury, a później pokłócił się z wydawnictwem i wycofał ze stopki swoje nazwisko. To dlatego komiks podpisany jest dziś przez tajemniczego „Pierwotnego scenarzystę”. Drugi tom, napisany przez Neila Gaimana, nie jest aż tak dobry, ale to wciąż superbohaterska ekstraklasa. Gorąco polecam! (oba tomy przetłumaczył T. Sidorkiewicz)Pozostając jeszcze w okolicach superbohaterów, spieszę donieść, że „Gotham Central” (wyd. Egmont, tłum. J. Drewnowski) doczekało się ostatniego, czwartego tomu. Warto. Gotham widziane oczami zwykłych gliniarzy jest o wiele ciekawsze i prawdziwsze niż to oglądane zza maski Batmana. Głównymi atrakcjami tego tomu są dwie dłuższe opowieści: „Martwy Robin” i „Corrigan”. Pierwsza, napisana przez duet Greg Rucka & Ed Brubaker opowiada, jak łatwo się domyślić, o dochodzeniu w sprawie martwego chłopaka w stroju Robina, znalezionym na ulicach Gotham.Druga, napisana już w pojedynkę przez Ruckę, skupia się na Jimmym Corriganie, skorumpowanym techniku śledczym, stojącym za wieloma nieudanymi śledztwami Wydziału Poważnych Przestępstw. Mnie osobiście ucieszyły też nowelki autorstwa Rucki i Steve’a Liebera, bo jest to duet, który cenię jeszcze z dwutomowej serii „Zamieć” (pamiętacie jaką to miało nieudaną ekranizację?!).Dla fanów klimatu noir wydawnictwo Non Stop Comics ma serię „Zabij albo zgiń” autorstwa Eda Brubakera, Seana Philipsa i Elizabeth Breitweiser (tłum. P. Braiter). To opowieść o zwykłym facecie, zawierającym pakt ze Złym. W zamian za ocalenie życia, zgadza się zabijać złych ludzi, przywdziewa czerwoną balaclavę, zdobywa broń i rusza w miasto. Pierwszy tom jest niestety dość stereotypowym wprowadzeniem do opowieści o zgniłym, współczesnym mieście i samotnym mścicielu ze skomplikowaną motywacją. Ale talent pisarski Brubakera sprawia, że wchłania się to jednym tchem i ma ochotę na więcej. Jeżeli dalej będzie choć trochę bardziej oryginalnie, to będzie dobrze.Serią, którą polecałem na tych łamach, a która właśnie się kończy jest „Blame!” Tsutomu Niheiego. Warto też wspomnieć, że wydawnictwo JPF najprawdopodobniej zacznie wydawać w tym roku „Akirę” w przystępnym, sześciotomowym formacie. Jeżeli nie czytaliście poprzedniego, 19-zeszytowego wydania, to przygotujcie portfele, bo „Akira” to jeden z najlepszych komiksów, jakie kiedykolwiek wyszły, do tego bardzo różny od filmowej adaptacji. Pomijając spoilery, zdradzę tylko, że zagłada Neo-Tokio, która jest punktem kulminacyjnym filmu, następuje mniej więcej w 1/3 komiksu, a dalsza akcja rozgrywa się w ruinach miasta. Jeżeli zaś macie ochotę na ambitny japoński komiks już teraz, to przeczytajcie „Idącego człowieka” Jirō Taniguchiego (wyd. Hanami, tłum. R. Bolałek). To naprawdę niezwykły tytuł, którego główny bohater - szary człowiek w średnim wieku - po prostu spaceruje z psem. Wydawałoby się, że nie może być w tym nic ciekawego, ale Taniguchiemu udało się uchwycić kontemplacyjny zachwyt zwyczajnością, codziennością i przyrodą.Czytanie tych nowelek (w których, ostrzegam uczciwie, nie dzieje się prawie nic poza spacerowaniem i podziwianiem widoków) sprawiało mi niesamowitą frajdę. Bo jak często mamy dziś okazję usiąść, uspokoić się i po prostu zamyślić nad niesamowitością świata?A w polskim kąciku trochę kiepskiej pornografii. Przez wasze facebookowe ściany mogły przewinąć się wzmianki o projekcie „Polish Porno Graphics”, za którym stali ludzie z wydawnictwa Planeta Komiksów. O akcji było głośno, bo na wydanie zbioru pornograficznych nowelek autorstwa polskich rysowników, udało się zebrać środki na serwisie Indiegogo. Później jednak akcja została anulowana, gdyż okazało się, że zbieranie kasy na pornografię kłóci się z regulaminem serwisu. Pomimo porażki, album ujrzał światło dzienne… i jest cholernie rozczarowujący.
Rozumiem, że popularna opinia o pornografii, mówi iż nie jest w niej potrzebna fabuła, wydaje mi się jednak, że w czasach, w których darmowy dostęp do filmów dla dorosłych jest tak prosty, od wszystkiego na co wydajemy pieniądze mamy nieco większe oczekiwania. Albo: jakiekolwiek oczekiwania. Tymczasem „Polish Porno Graphics” to zbiór pozbawionych fabuły i dialogów „momentów”, w których dzieje się wszystko to, czego spodziewacie się od pornosa i absolutnie nic więcej.Członki są wielkie. Piersi nabrzmiałe. Nogi ponętnie rozłożone. Mężczyźni gotowi, a kobiety chętne. Żaden z autorów nie popisuje się wyobraźnią, żaden nie dostarcza nawet interesującego kontekstu. Przejrzenie całości zajęło mi 15 minut. Później odłożyłem tomik na półkę i zdjąłem z niej dopiero teraz, by napisać ten akapit. Tak nie powinno się postępować z pornografią!
Jeżeli miałbym te miałkie miniaturki jakoś szeregować, to interesująco wypada Marcin Nowakowski (seks oralny z syrenką zawsze na propsie), zaś odpychająco wyglądają strony oddane Nikodemowi Cabale. Rysowane przez niego postacie przypominają dmuchane lalki i chyba nawet same siebie nie podejrzewają o choćby śladowe ilości osobowości. Szczególnie bolesnym rozczarowaniem są jednak strony Roberta Adlera, gdyż autor boli.blog nie wymyślił nawet pretekstowej historyjki, publikując jedynie niepowiązane ze sobą ilustracje.
Igor Trout