Dobra kreska #11 - Ostatni mężczyzna na Ziemi i dużo Disneya
Jesteście gotowi na kolejną porcję dobrych komiksów?
Najważniejszym komiksowym wydarzeniem ostatnich miesięcy w naszym kraju była bez wątpienia premiera ostatniego, piątego tomu serii „Y. Ostatni z mężczyzn” (wyd. Egmont, tłum. K. Uliszewski). Fabuła „Y” opowiada o świecie po tajemniczej katastrofie, w wyniku której, w jednej chwili wymarły wszystkie samce na Ziemi. Poza Yorikiem - iluzjonistą, specjalistą od ucieczek i średnio rozgarniętym dwudziestokilkulatkiem. I hodowaną przez niego małpką. Pozostałe przy życiu kobiety szybko zakładają, iż w genach Yorika kryje się tajemnica katastrofy i sposób na jej odwrócenie, ruszają więc za nim wszystkie tajne służby i stowarzyszenia świata, izraelska armia, nawiedzone amazonki (one nie chcą, by odwracać bieg wydarzeń), a w niektórych zeszytach nawet wszystkie kobiety w okolicy. Na szczęście, chłopaka - który bardzo chętnie podda się badaniom, ale wcześniej chciałby odnaleźć swoją narzeczoną - chroni agentka 355.Muszę przyznać, że sam nigdy nie byłem wielkim fanem „Y” i po przeczytaniu ostatniego tomu jeszcze się w swej ocenie utwierdziłem. Owszem, scenarzysta Brian K. Vaughn ma niewątpliwy talent do pisania zabawnych dialogów i barwnych postaci, ale nie kupuję jego nerdowskiego poczucia humoru i zamiłowania do spiętrzania przeciwności losu. Niby jest to opowieść drogi - opisywana przez pięć tomów podróż trwa 4 lata, a bohaterowie zwiedzają niemal cały świat - ale w chyba każdym zeszycie dochodzi do jakieś wielkiej przygody, cudownego zbiegu okoliczności czy dramatycznego zwrotu akcji. W efekcie niewiele miejsca, nawet jak na tak długa serię, pozostaje by rozwijać relacje między postaciami czy po prostu budować napięcie. Widać to szczególnie boleśnie w piątym tomie, gdy okazuje się, że cała ta apokalipsa była Vaughnowi potrzebna tylko po to, by opowiedzieć dość stereotypową miłosną komedię omyłek.
Ale to tylko moja ocena i każdy powinien wyrobić sobie własną. Bo „Y” był swego czasu prawdziwym popkulturowym fenomenem. Nie tylko otworzył Vaughnowi drzwi do wielkiej kariery (dzisiaj to jeden z najbardziej rozchwytywanych scenarzystów komiksowych, autor takich serii, jak „Saga” czy „Paper Girls”), ale i dostał kilka nagród Eisnera i nominację do Nagrody Hugo. Długo też spekulowano na temat ewentualnej ekranizacji, a projektem interesował się David S. Goyer. Z tego, co mi jednak wiadomo projekt porzucono.
Sporym wydarzeniem jest też ponowne pojawienie się na naszym rynku jednej z najsłynniejszych historii o jednym z najsłynniejszych disnejowskich bohaterów: „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” (wyd. Egmont, tłum. J. Drewnowski i M Morkta). 12-tomową serię narysował w latach 90. Don Rosa, drugi, po Carlu Barksie, najbardziej znany twórca komiksów o bohaterach Disneya. To oczywiście historyjki dla dzieci, ale zachęcam, by zainteresowali się nimi także dorośli czytelnicy. Po pierwsze: „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” to absolutna klasyka komiksu, cenna z punktu widzenia historycznego. Po drugie: Rosa ma niesamowite wyczucie do tej postaci i jego opowieść o Sknerusie bywa naprawdę zabawna i dynamiczna, a postaci miewają zaskakująco inteligentne przemyślenia. Po trzecie wreszcie: „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” to nie tylko interesujące spojrzenie na ciekawą postać, ale i na fascynujące czasy.
Akcja dzieje się na przełomie XIX i XX wieku, głównie w Stanach Zjednoczonych rozkwitającego kapitalizmu. Rosa nie politykuje, ani nie lewaczy - po prostu rysuje komiks o śmiesznym kaczorze realizującym swój amerykański sen. Ale jest przy tym tak utalentowanym opowiadaczem, że portretowany przez niego świat dosłownie tętni życiem (i okazjami do łatwego zarobku). Wydanie zaserwowane nam przez Egmont zbiera nie tylko 12 zeszytów głównej serii, ale i 5 „rozdziałów uzupełniających”, 2 „rozdziały dodatkowe” i wstępy Dona Rosy pisane przed każdym z rozdziałów. Niestety tłumaczenie, zwłaszcza wstępów, dalekie jest od ideału (choć mi, okazjonalnemu fanowi Disneya, czytało się dobrze).
Pozostając w klimatach disnejowskich, chciałbym też polecić album „Myszka Miki. Kawa <<Zombo>>” autorstwa Régisa Loisela (wyd. Egmont, tłum. M. Miśkiewicz). Loisel to jeden z najwybitniejszych współczesnych frankofońskich komiksiarzy głównego nurtu. Jego najbardziej znanymi cyklami są, wydane także w Polsce, dekadenckie opowieści fantastyczne: „Piotruś Pan” i „W poszukiwaniu Ptaka Czasu” (obie gorąco polecam, ale tę drugą bardziej). Artysta przez pewien czas pracował także dla Disneya, między innymi przy „Atlantis” i „Mulan”. Nic więc dziwnego, że gdy w wytwórni wymyślono, by najlepsi artyści w Europie stworzyli komiksy o słynnych disneyowskich postaciach, Loisel był dość oczywistym wyborem. Obok niego w projekcie brały udział takie sławy jak Lewis Trondheim, Cosey czy Tébo. Być może i ich albumów doczekamy się po polsku.
„Kawa <<Zombo>>” to buńczuczna, antykapitalistyczna opowieść o Mikim, Horacym, Minnie, Klarabelli, Kaczorze Donaldzie, Goofym i Psie Pluto borykającymi się z chciwym Czarnym Piotrusiem i zdeprawowanym Rockiem Füllerem. Rzecz dzieje się w latach 30., podczas Wielkiego Kryzysu, a plan Füllera polega jednocześnie na wysiedleniu okolicznej biedoty, sztucznym kreowaniu bezrobocia, zmuszaniu ludzi do niewolniczej pracy i uzależnianiu uczciwych robotników od śmieciowego jedzenia. Brzmi jak streszczenie lewicowej agitki i trochę tak się ten album czyta. Sprawiedliwość społeczna wylewa się z każdego kadru; negatywni bohaterowie to bez wyjątku chciwi kapitaliści; a w finale serwowany jest feministyczny morał. Na usprawiedliwienie Loisela napiszę tylko, że po pierwsze, świetnie się to czyta; po drugie w latach 30. słynne komiksowe postaci bywały naprawdę głęboko zaangażowane politycznie; a po trzecie komiks jest tak pięknie narysowany, że można mu wybaczyć wszystkie przewiny. Loisel wyczuł klimat tamtych lat i idealnie naśladuje styl wczesnych filmów animowanych i starych, gazetowych pasków komiksowych. Nie tylko jeżeli chodzi o kreskę, ale także o dynamizm opowiadanej historii i slapstickowe poczucie humoru. Jeżeli więc podobała wam się grafika „Cuphead”, w „Kawie <<Zombo>>” też się zakochacie.
Do każdego z polecanych dzisiaj tytułów mam jakieś zastrzeżenia, nie inaczej będzie też z komiksem „Sadbøi” (wyd. Timof Comics, tłum. B. Czartoryski) autorstwa mieszkającego w Polsce Argentyńczyka posługującego się pseudonimem Berliac. Tytułowy bohater tego komiksu to kilkunastoletni imigrant, który wpierw przewinął się przez państwowy system opieki, a następnie zszedł na złą drogę. Teraz, poznawszy znanego artystę, planuje wkręcić się w światek artystyczny. A może tylko wykorzystać naiwność społeczeństwa, które go przyjęło i wykręcić kolejny numer?
Berliac to artysta o niezwykle ciekawym podejściu do sztuki. Nad „Sadbøiem” pracował w Berlinie i, by lepiej wczuć się w rolę imigranta, przez pewien czas żył bez ważnego paszportu i konta bankowego. Został także przyłapany na kradzieży przyborów do rysowania. Sam komiks miał zostać wydany w Ameryce przez słynną oficynę D&Q, ale gdy tylko to ogłoszono, wydawnictwu przypomniano niefortunne wpisy na blogu autora, w których obrażał transseksualną koleżankę po fachu. I premierę odwołano. Interesująca jest także kreska, którą Beralic się posługuje. Mimo iż to Argentyński artysta, tworzący w Europie, jego pracom najbliżej do mangi. Tyle że nie tej masowej, a do artystycznej gekigi. Mnie osobiście styl „Sadbøia” kojarzy się z twórczością Yoshiharu Tsuge’ego, ale w sumie o gekigi wiem bardzo niewiele.Zadziorność charakteru Berliaca z pewnością przedostała się do jego albumu. Bo „Sadbøi” to komiks przede wszystkim o niedopasowaniu. Główny bohater jest człowiekiem, który nie pasuje do żadnego schematu. Nie jest ani stereotypowym, leniwym imigrantem, żerującym na zasiłkach, ani doskonale zasymilowanym obywatelem, wdzięcznym swej nowej ojczyźnie. Drwi z oczekiwań, które pokłada w nim jego opiekunka, ale jednocześnie sprawia wrażenia autentycznie wdzięcznego za wszystko, co dla niego zrobiła. Nie jest to też z pewnością artysta, jednak w finale udaje mu się zadać kilka niewygodnych pytań na temat granic performance’u i naiwności współczesnego rynku sztuki. Szkoda tylko, że Berliacowi nie starczyło cierpliwości, by głębiej pogrzebać w pozach Sadbøia. Bo mógł to być komiks naprawdę intrygujący, wielowarstwowy, a jest tylko drażniący. „Sadbøi” zadaje odpowiednie pytania i wbija szpile w czułe punkty, ale ogranicza swoje ambicje do niszczenia i demaskowania, nie proponując żadnych sensownych odpowiedzi, ani własnego programu. I choć, jak podejrzewam, takie było założenie autora, ja kończyłem lekturę z poczuciem niedosytu.Na koniec, w kąciku poświęconym polskim komiksom, pozwolę sobie na odrobinę prywaty. Pod koniec grudnia ukazał się trzeci numer zina „Warchlaki” prowadzonego przez Jerzego Łanuszewskiego i Barbarę Okrasę. To obecnie chyba najciekawszy zin na naszej scenie komiksowej, na którego łamach publikuje wielu uznanych komiksiarzy i tych, którzy się świetnie zapowiadają. Tematem najnowszego numeru są traumy z dzieciństwa i lata 90. Znalazł się w nim komiks autorstwa mojego i Katarzyny Niemczyk (nasz człowiek w Marvelu i Dark Horse). Ale jego akurat nie zamierzam zachwalać. Byłoby niezręcznie. Nie mam za to żadnych zahamowań, by polecać komiksy innych autorów. Chociażby cudowną, jednoplanszówkę autorstwa Rocha Urbaniaka, któremu udało się przypomnieć chyba wszystkie strachy wczesnych najtisów. Albo surową dwustronicową miniaturę Jerzego Łanuszewskiego i Kamila Targosza o bezrobotnym, który spłonął żywcem. Albo autentycznie zabawną i świetnie narysowaną grę planszową w „odejdź z korporacji” Roberta Sienickiego i Jana Mazura. Albo autobiograficzny komiks o nastoletnich myślach samobójczych Anny Krztoń. Albo intrygującą formalnie „rozkładówkę” Roberta Popieleckiego i Michała Arkusińskiego. Albo melancholijne (i trafiające w zaskakująco czułe punkty) fotostory Pawła Kędziory. Naprawdę, bardzo dużo dobrego kontentu dla każdego, kogo interesuje komiks, że się tak wyrażę, nieoczywisty.
Igor Trout