Dobra kreska #10: zbieg z komiksu, najbardziej polska superprodukcja i powrót Hellboya
Pora na kontynuację wskrzeszonego cyklu.
Ostatnio otwierałem ambitnym komiksem europejskim, tym razem czas na mangę z pogranicza głównego nurtu. „Opus” Satoshiego Kona (tłum. Jacek Mendyk) to komiks dla wszystkich, którzy cenią sobie dziwaczne i skomplikowane koncepty. Głównym bohaterem tej opowieści jest mangaka, pracujący nad kryminalną serią o śledztwie w sprawia obdarzone nadprzyrodzonymi mocami przywódcy kultu. Przygoda rysownika zaczyna się, gdy postanawia zabić jednego z głównych bohaterów. Ten sprzeciwia się temu, wyłazi z komiksu i kradnie stronę, na której miała być narysowana scena jego śmierć. Ścigający go artysta trafia do wymyślonego przez samego siebie świata, a stworzone przez niego postaci powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, iż są jedynie wymysłem czyjejś wyobraźni.
Najlepszym słowem do opisania „Opus” wydaje mi się być: „szaleństwo”. Kon, znany przede wszystkim jako reżyser anime „Paprika” i „Perfect Blue”, dosłownie wciąga czytelnika w metafikcyjną przygodę. Bohaterowie podróżują pomiędzy światem fikcyjnym i realnym (też przecież będącym wytworem fikcji), a pomysły dosłownie wysypują się z kolejnych rozdziałów. Rozdarcia w kartce są wrotami do innych stron, miasta kończą się tam, gdzie autorowi odechciewało się rysować, postaciom zdarza się wypaść poza kadr, a wchodząc do poprzednich tomów serii, mogą podróżować w czasie. Ta wielowarstwowa zabawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy uświadomimy sobie, że sami - jako czytelnicy - bierzemy w niej udział.„Opus” nigdy nie doczekało się pełnoprawnego zakończenia. Seria została anulowana w latach 90., gdy publikująca ją gazeta upadła. Dopiero po śmierci Kona, wśród jego notatek, odnaleziono niedokończony rozdział (najprawdopodobniej ostatni). Tom wydany przez Studio JG został poszerzony o ten rozdział i, nie zdradzając nic, mogę tylko zapewnić, że metafikcyjna zabawa wkracza w nim na kolejny poziom. I naprawdę nie byłbym zaskoczony, gdyby kiedyś się okazało, że Kon wszystko to wyreżyserował - rozdział miał gotowy od dawna, ale skrywał go przed czytelnikami, traktując ich po prostu, jak kolejnych aktorów w reżyserowanym przez siebie przedstawieniu.Pozostając w klimatach mangowych, polecę „Blame!” Tsutomi Nihei (tłum. Paweł Dybała, wyd. JPF). Seria ukazuje się w Polsce już od dłuższego czasu, ale w grudniu ruszają pre-ordery na ostatni, szósty tom, więc to dobry moment by się nią poważnie zainteresować. W swoim najsłynniejszym dziele Nihei opowiada o przedziwnym świecie przyszłości, w którym cała Ziemię, jeżeli nie Układ Słoneczny pochłonęło rozrastające się, betonowe miasto. Jego budowa rozpoczęła się wiele stuleci temu i w którymś momencie wyrwała się spod kontroli. Dziś nikt już nie pamięta pierwszych budowniczych, ale wciąż działają poszerzające jego granice maszyny. Niedobitki ludzkości kryją się w labiryncie korytarzy, szybów i sal, a głównym bohaterem jest tajemniczy wędrowiec Killy posługujący się małym pistolecikiem, robiącym wielkie dziury.Mówienie o „Blame!” jest trudne, bo Nihei nie jest mistrzem w budowaniu przejrzystego scenariusza, ani świata rządzącego się klarowną logiką. Nie zawsze wiemy więc, co się właściwie dzieje. Ale to nie przeszkadza podziwianiu niezwykłej wizji, prezentowanej przez artystę. Wrażenie robi przede wszystkim jej ogrom. Wszystko tu jest gargantuiczne. Małe ludziki poruszają się w przytłaczającym mieście. Podróże pomiędzy poziomami trwają wiele tygodni. A jedno z zawieszeń akcji trwa ponad 200 lat. Jason Thompson, doskonały krytyk komiksowy i świetny znawca japońskich komiksów, zwracał kiedyś uwagę, iż „Blame!” jest komiksowym odpowiednikiem gier roguelike’owych. Szczątkowa fabuła w zasadzie pisze się sama, a bohaterowie (i czytelnik) nigdy nie widzą, co czyha za kolejnym zakrętem. Być może trudne do zrozumienia scenariusz i uniwersum mają zresztą za zadanie wzbudzić w czytelniku poczucie zagubienia i przytłoczenia, z którym wciąż zmagają się bohaterowie.Zainteresowanym radzę zacząć „Blame!” od obejrzenia animacji wypuszczonej ostatnio przez Netflix. Nie będzie to z pewnością najlepsze anime, jakie zobaczycie w życiu. Ale pozwoli wam liznąć świata „Blame!” nie wskakując od razu na głęboką wodę. W przeciwieństwie do komiksu, anime ma prosty, westernowy scenariusz, opowiadający o wędrowcu znikąd, przychodzącym, by ocalić wioskę, a następnie odchodzącym w kierunku zachodzącego słońca (choć w mieście nie ma słońca, oczywiście). Na obejrzenie filmu stracicie 1,5h i przekonacie się, czy chcecie więcej.Bardzo ciekawą serię science fiction odpaliło też właśnie wydawnictwo Non-Stop Comics. „Głębia” Ricka Remendera (scenariusz) i Grega Tocchiniego (rysunki) (tłum. B. Czartoryski) rozgrywa się w dalekiej przyszłości, w której eksplozja Słońca (sic!) skazała ludzkość na życie w podwodnych miastach. Problem w tym, że i te miasta umierają. Kończy się w nich powietrze. Ich ubodzy mieszkańcy pogrążają się więc w rozpaczy, podczas gdy bogaci oddają wymyślnym, narkotykowym orgiom. Ale, oczywiście, ludzkość da się jeszcze uratować. A przynajmniej tak się wydaje głównej bohaterce - Steli Caine - która wyczekuje na sygnał z satelitów wysłanych tysiące lat temu, by odnalazły planetę możliwą do skolonizowania.
Nie będę ukrywał, podobnie jak „Blame!”, „Głębia” ma swoje problemy. Monologi wewnętrzne bohaterów bywają niesamowicie naiwne i pretensjonalne, a barwne, zachwycające pomysłowością ilustracje Tocchiniego nie zawsze są czytelne. A jednak jest w tym pierwszym tomie coś, co nie pozwoliło mi się od niego oderwać. Remender i Tocchini to twórcy obdarzeni niesamowitą wyobraźnią, więc wykreowany przez nich świat zachwyca. To nie kolejna wariacja na znany temat, ale prawdziwy, pełnoprawny świat science fiction, w którym aż chce się zanurzyć po szyję. Zwłaszcza, że Remenderowi całkiem sprawnie idzie budowanie dramaturgii. To komiksowa superprodukcja. Patetyczna i głośna, skrząca się kolorami, zachwycająca kadrami, bawiąca scenami akcji, zaskakująca zwrotami, usiłująca wycisnąć z czytelnika emocje ogranymi hollywoodzkimi metodami, ale robiąca to na tyle sprawnie, że bez wyrzutów sumienia dałem się porwać.W każdym odcinku cyklu obiecałem polecać przynajmniej jeden polski komiks. Tym razem będzie to „Powstanie. Film Narodowy” autorstwa Jacka Świdzińskiego. Przyrzekam, że następnym razem polecę „ładny” komiks, ale teraz znów apeluję: nie dajcie się odstraszyć minimalistycznej kresce. Świdziński napisał być może najśmieszniejszy polski komiks od czasów świetności (i świeżości) „Wilqa”. Serio, czytając go po prostu głośno się śmiałem.Fabuła „Powstania” opowiada o kręceniu najbardziej polskiego filmu wszech czasów. Pompatycznej superprodukcji, opowiadającej o nieco już zapomnianej insurekcji kościuszkowskiej, a finansowanej ze środków unijnych, budżetów spółek skarbu państwa, a nawet ogólnonarodowej zbiórki społecznościowej. Jak mówi wszechwładny producent: „Ten film ma się nie mieścić w głowach! Sztuka narodowa musi dawać po pysku, inaczej ludzie będą tego szukać gdzie indziej. W pijaństwie, narkotykach, ruchach społecznych, albo związkowych. Musi wywoływać uczucie metafizyczne związane z byciem nami. Film narodowy to taki, który zasłużył na pieniądze z każdego ministerstwa. Jak u was (Amerykanów - przyp. T.P.) Transformery. Element doktryny nie tylko odstraszającej, ale i zastraszającej! Po prostu taki film, żeby każdy, zanim do nas przyjedzie, trzy razy się zastanowił.”Świdziński świetnie obrazuje nasze kompleksy na punkcie polskości. Pokazuje, jak ważnym czynnikiem naszej tożsamości narodowej są, działające jednocześnie i chyba na równi, poczucie wyższości i niższości. I rozbraja je inteligentnym, absurdalnym poczuciem humoru. A przy okazji komentuje stan współczesnej polskiej kultury i rynku pracy. Jednym z najśmieszniejszych i najsmutniejszych dowcipów komiksu jest ten o stażyście-wolontariuszu po filmoznawstwie, którego producent wysyła do działu kadr, tylko po to by się nad nim poznęcać.
I na koniec kącik z klasykami. „Hellboy” (tłum. M. Brzeziński, M. Drewnowski, T. Sidorkiewicz) to wciąż jeden z najfajniejszych cykli głównego nurtu amerykańskiego komiksu. Tym, który dopiero co wrócili z 20-letniej wyprawy do Tybetu, tłumaczę: komiks Mike’a Mignoli to czerpiąca całymi garściami z twórczości H. P. Lovecrafta seria o czerwonoskórym diable sprowadzonym na Ziemię w trakcie II wojny światowej. Wyposażony w rogi i kamienną rękę potwór okazuje się być całkiem inteligentny i wrażliwy i z czasem zaczyna pracować dla Biura Badań Paranormalnych i Obrony, jako agent specjalny. Egmont Polska właśnie postanowiło wznowić wydawanie cyklu. W grubych, niemal 300-stronicowych tomach w twardej oprawie. Jeżeli nie czytaliście, nie przegapcie tej szansy. Zwłaszcza, że pierwsze części są najciekawsze i nie wpadają jeszcze w scenariuszowe schematy, które z czasem staną się męczące.Igor Trout