DmC: Devil May Cry Definitive Edition - recenzja
Czyli jak zagrać na nowej generacji w sześćdziesięciu klatkach na sekundę.
14.03.2015 | aktual.: 30.12.2015 13:19
Dwa lata to idealny okres na rozliczenie. Restart zasłużonego Devil May Cry, znany także pod stylizowanym tytułem DmC, poniósł spektakularną klęskę finansową. Trudno nawet dociec, jaka była tego główna przyczyna - czy jednak konsekwentna postawa magików z Ninja Theory, pewnie trzymających się ustalonych postanowień i „heretyckich” koncepcji (jak zniesławiony emo-Dante), czy może naturalna agonia klasycznie ujętego gatunku slasherów. Bo i Bayonetta 2, mimo wyniesienia pod niebiosa przez krytyków, sprzedała się zauważająco słabiej niż (ewidentnie gorszy) pierwowzór. Złe czasy.
DmC był odważnym tytułem, czy podobała Ci się fryzura bohatera, czy nie. I żałuj, jeżeli wyłącznie tak błahy powód zniechęcił Cię do spróbowania. Ninja Theory udała się niemała sztuka - mocno postmodernistyczną, bezwzględną metodą odświeżyli bowiem nieco skostniałą serię (proponuję przypomnieć sobie „czwórkę”), zachowując jednocześnie esencję jej ducha. Serwowany przez nich kolaż powalał na kolana dosadnością środków wyrazu (wulgarność, grzmiący przy muzyce subwoofer), kreatywnością (design niektórych lokacji lub bossów trudno ubrać w racjonalne słowa) i młodzieżową potrzebą wystawienia środkowego palca wszystkiemu i wszystkim. Tak jak wcześniej Devil May Cry 3, tylko jeszcze dosadniej.
Definitywny Capcom, biorąc wzorzec z tak właściwie to już ze wszystkich, wystawia teraz do boju kotletową wersję swego niedoszłego hitu. Definitve Edition już na starcie uderza gracza zapomnianą technologią - ładnie trzyma 60 klatek na sekundę. Jakie znaczenie ma to dla wybitnie wymagających walk na wyższych poziomach trudności, gdzie czasem ułamek sekundy decyduje o konieczności powtarzania niemałego fragmentu, nawet nie muszę tłumaczyć fanom gatunku. Można zatem śmiało stwierdzić, iż DmC nareszcie dogania pod tym względem swoich klasycznych przodków. Także starsi gracze, którzy nie wezmą się porządnie za slasher, dopóki nie spełnia określonych wymagań technicznych, utracili właśnie swoją podstawową wymówkę.
DmC: Devil May Cry Definitive Edition
Do wizualnej pary dochodzi równie rzadko widywana na konsolach rozdzielczość Full HD, pozwalająca spojrzeć na DmC bez grymasu nawet w 2015 roku. Nie jest to, rzecz jasna, półka Dying Light czy korytarzowego The Order, ale dwuletni bagaż nie rzuca się tak w oczy. I o to chodzi przede wszystkim.
Następne usprawnienia przeznaczono już dla devilowych wyjadaczy. Możliwość lockowania kamery na dowolnym przeciwniku, choć utrudniona nastawionym na triggery systemem walki, to dobry przykład. Dalej mamy chociażby tryb turbo, przyspieszający tempo rozgrywki o dwadzieścia procent, przy którym po kilku próbach „przestawienia się” łatwo wywindować umiejętność wykręcania pada. Wszystkie poziomy trudności można przełączyć na tzw. Hardcore mode, delikatnie zwiększając zarazem siłę przeciwników czy uniemożliwiając już bezstresowe wyczesanie oceny S za styl walki (coś, co wyjątkowo drażniło purystów w oryginale). Na hardcore'owy przydomek zasługuje jednak bardziej suwak Must Style, po którego przesunięciu nie zadasz żadnych obrażeń spotykanym maszkarom, dopóki tego S nie osiągniesz. Włącz wszystkie opcje jednocześnie, a nawet przebieżka na podstawowym poziomie trudności nabiera dawnego smaku.
Gdzieś tam dochodzi jeszcze tryb Bloody Palace dla niedopieszczonego dodatku Vergil's Downfall (wymasterowanie bliźniaka Dantego nareszcie ma jakiś sens poza powtarzaniem średnio udanej kampanii) oraz jeszcze jeden (tak!) poziom trudności - absolutnie przegięty Gods Must Die. Definitive Edition jest zatem próbą - udaną - dołączenia DmC do Hall of Fame prawdziwych, wymagających, przerośniętych w systemie slasherów. Raju Utraconego konsolowego gamingu.
Równa się jedyny
DmC: Devil May Cry Definitive Edition
Edycja specjalna „trójki” z PlayStation 2 ucierpiała w moich oczach za sprawą dodatkowej potyczki z nieciekawym szefem. Przy fundamentach zrestartowanego Devil May Cry nikt już nie grzebał, całe szczęście. Nadal jest to znakomicie zaprojektowana i przekonująco zagrana historia, z watahą odjechanych bossów i festiwalem efekciarskich sekwencji filmowych, spójna, satysfakcjonująca. Capcom na siłę nie zmieniał tego, co wyszło dobrze za pierwszym razem.
Dla kogo zatem odgrzano niesprawiedliwie szybko zapomniane danie? Przede wszystkim - dla graczy, których DmC z jakichś względów ominęło oraz maniaków gatunku - bo im oryginał nie zaimponował pewnymi umownościami w systemie. Także dla odbiorców zainteresowanych przesuwaniem granic kreatywności, na które pozycje AAA zazwyczaj sobie nie pozwalają. Ninja Theory, świadomie czy też na kwasie, popełniło tutaj kilka sekwencji do dziś świdrujących moje wspomnienia (walka „wewnątrz” wiadomości TV lub demoniczna dyskoteka z pulsującą architekturą poziomu). Jeżeli grałeś już wcześniej, po łebkach zaliczając na przykład produkcje z PS Plus, musisz się już zastanowić. To nadal ta sama gra, po prostu doprowadzona w swym zakresie do perfekcji.
Najbardziej jednak zachęcam internetowych krzykaczy, płaczących nad zmianą wizerunku ukochanego bohatera. Żeby w końcu się uspokoili i zrozumieli, że to wyśmienity reboot.
Adam Piechota
*Nowym wersjom starych gier (HD, remasterom, remake'om, portom i konwersjom) nie wystawiamy noty, jeśli skala zmian i unowocześnień tego nie uzasadnia.
- Platformy:PS4, X1
- Producent:Ninja Theory
- Wydawca:Capcom
- Dystrybutor:Cenega
- Data premiery:10.03.2015
- PEGI:16
Grę do recenzji udostępnił dystrybutor. Testowaliśmy wersję na PS4. Screeny pochodzą od wydawcy.