Dishonored: Death of the Outsider - recenzja. Rysa na honorze

Dishonored: Death of the Outsider - recenzja. Rysa na honorze

Dishonored: Death of the Outsider - recenzja. Rysa na honorze
Paweł Olszewski
20.09.2017 09:26, aktualizacja: 20.09.2017 10:20

Death of the Outsider to samodzielny dodatek do serii Dishonored. Problem w tym, że na jej tle wypada dosyć blado.

Death of the Outsider może wprowadzić w zakłopotanie nawet wiernych fanów serii. Bo dlaczego wcielamy się tu w Billie Lurk, skoro niewykluczone, że, hmn, w naszej wersji historii już jej nie powinno być? I co robi tam Daud? Fabuła serii Dishonored w kilku miejscach pozwala na wybory. W innych podąża konkretną ścieżką, zależnie od tzw. poziomu chaosu. Na potrzeby kontynuacji i dodatków Arkane przyjęło jednak pewien kanon, który niekoniecznie musi się zgadzać z twoją grą. I u mnie właśnie się nie zgadzał.

Druga rzecz - poprzednie odsłony Dishonored przyzwyczajały nas do trzęsienia ziemi w pierwszym akcie. Zabójstwo cesarzowej, detronizacja i wygnanie jej następczyni. To były istotne wydarzenia zawiązujące fabułę. W Death of the Outsider nie ma tego ciężaru gatunkowego czy choćby nawet jakiegoś znaku zapytania w opowieści - wszak już podtytuł gry jasno mówi o co tu chodzi – o śmierć Odmieńca. Co samo w sobie jest ciekawą zagrywką - za większość kłopotów w uniwersum Dishonored odpowiada właśnie ten czarnooki drań. To on obdarzył bohaterów nadludzkimi mocami, to z jego kultem walczy Kongregacja. Ciekawe zadanie fabularne nie zostało jednak obudowane równie ciekawą otoczką.Billie Lurk ma tylko trzy moce - może w niematerialnej postaci zwiedzać otoczenie oznaczając wrogów, kraść tożsamość przeciwników na krótki czas, a także teleportować się do wybranego wcześniej, znajdującego się w zasięgu wzroku miejsca. Odpowiednia kombinacja tych umiejętności jest kluczem to przejścia gry. Czasem trzeba bowiem w niematerialnej postaci minąć wrogów i zaznaczyć punkt, do którego przeniesiemy się z aktualnego miejsca oczekiwania Lurk. Bo przenosić można się też np. przez kraty, ale tylko pod warunkiem, że wcześniej umieścimy za nimi swój „znacznik”. Warto zostawiać go też wysoko na gzymsach albo w innych bezpiecznych zakamarkach, żeby w razie zbyt dużego zamieszania w mgnieniu oka zniknąć z pola widzenia wrogów.Mimo wszystko raptem trzy umiejętności (których nie da się w żaden sposób rozwijać), a także ograniczony do kuszy (z kilkoma rodzajami amunicji) arsenał Lurk sprawiają, że lepiej się tu skrada niż walczy z otwartą przyłbicą. W kilku takich starciach wyraźnie brakuje zdolności, które tak cieszyły w Dishonored 2 – spowolnienia czasu, domina czy przejmowania umysłów wrogów i zwracania ich przeciwko sobie. Aż chciałoby się tu z nich skorzystać, zwłaszcza że w  Death of the Outsider nie trzeba już tankować many niebieskimi eliksirami - ta szybciutko odnawia się sama. Nie trzeba też martwić się wpływem poziomu chaosu na fabułę - w Death of the Outsider zrezygnowano z tego mechanizmu.Rozczarowują też troszkę postacie drugoplanowe - śpiewak operowy Shan Yun nie ma nawet w połowie tak wyrazistej osobowości jak Jindosh czy Sokolov. Ba, bardziej kojarzę bliźniaków z "jedynki" niż tego artystę. Chociaż wyrok na nich wydałem ostatni raz w remasterze Dishonored niemal rok temu, a na Yuna wczoraj wieczorem. Czy Death of the Outsider jest więc złe? Nie, boli po prostu jego przeciętność. Pod każdym względem. Także architektury poziomów.Z pięciu misji i czterech miejscówek tylko jedna tak naprawdę zapada w pamięć. Ceglana zabudowa przylegająca do kamieniołomu cieszy oko swoją architekturą. Sam kamieniołom też nie jest po prostu labiryntem podziemnych korytarzy. Chciałoby się napisać "wisienka na torcie". Problem w tym, że tort ten jest troszkę mdły, taki robiony od sztancy. I miły akcent na koniec nie zmienia ogólnego wrażenia. Reszta poziomów to deja vu. Czasem dosłowne, bo przyjdzie nam w pewnym momencie wrócić na stare śmieci i zobaczyć skutki swoich działań z Dishonored 2. Death of the Outsider nie ma jednak niczego, co można by porównać do willi Jindosha, Kaldwin's Bridge czy kilku innych ciekawych miejsc Dunwall i Karnaki.

Po Death of the Outsider z racji długości (5 misji, 7 godzin) i faktu wydania w formie samodzielnej, spodziewałem się "Dishonored w pigułce". Tymczasem dostałem Dishonored mocno rozwodnione. Z ledwie kilkoma mocami, nie zapadającymi w pamięć przeciwnikami i w większości przypadków przeciętnymi miejscówkami. Gdyby było to po prostu DLC do "dwójki", podobne do The Knife of Dunwall czy The Brigmore Witches, to moje wrażenia byłby lepsze. Tu jednak mamy do czynienia z samodzielną grą, która samym sposobem wydania i ceną sugeruje coś więcej niż zwykłe DLC. Twórcy jeszcze na E3 wspominali, że od Death of the Outsider warto wręcz zacząć swoją przygodę z serią. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Dodatek pozwala spędzić jeszcze kilka godzin w tym rewelacyjnie wykreowanym dieselpunkowym/whalepunkowym świecie, ale to wszystko. Nie jest to nic, co będziecie wspominali, ani tym bardziej polecali innym.I nie zmienia tego spora liczba przedłużających grę misji pobocznych (kontrakty z czarnego rynku), opcja skonfigurowania sobie poziomu trudności, ani odblokowujący się po pierwszym przejściu Original Game Plus, gdzie skorzystać można z trzech mocy bohaterów Dishonored 2. Bo do Death of the Outsider po prostu nie chce się wracać, podczas gdy poprzednie części można było wałkować wielokrotnie i na różne sposoby.

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)