Deadlight - Liczy się tylko przetrwanie [recenzja]
„Deadlight” to gra o wędrówce. Tej dosłownej, po ulicach zrujnowanego Seattle, w poszukiwaniu żony i córki, ale też o podróży w głąb siebie, w ruinę swojego życia, w głęboko schowane wspomnienia rzeczy, których lepiej nie pamiętać. Ale czy jest to gra wyjątkowa? Cóż, mam dobrą i złą wiadomość.
Poznajcie Randalla Wayne'a. To właśnie on stoi nad ciałem koleżanki, ugryzionej przez zombie. To on pociągnął za spust, biorąc na siebie odpowiedzialność za los grupy ocalałych. Zrobił to, co było trzeba, nie po raz pierwszy. I nie ostatni.
„Deadlight” to historia Randalla, zwykłego człowieka, który przemierza to, co zostało z Seattle po wybuchu epidemii, zmieniającej ludzi w zombie i późniejszej wojnie z "Cieniami", w której miasto niejednokrotnie było celem bombardowań. Gdzieś w tym wymarłym mieście, Wayne spodziewa się znaleźć swoją żonę i córkę. Wszystko wskazuje na to, że mogły posłuchać nadawanego przez radio komunikatu i udać się do Schroniska. Gdyby wszystko było tak proste...
Autorom gry udało się stworzyć świat, który intryguje. To nie jest kolejna gra o zabijaniu zombiaków, w której na końcu znajdujemy odtrutkę i możemy dopisać sobie do CV kolejny uratowany świat. Opowieść Randalla i wydarzenia, w których bierzemy udział, to tylko połowa historii. Drugą jej część skrywają znajdowane tu i ówdzie zapiski, które główny bohater skrzętnie kolekcjonuje w swoim pamiętniku. Część to jego własne notatki, z których możemy się dowiedzieć się, jak zaraza wpłynęła na życie miasteczka Hope, w którym Randall mieszkał z rodziną. Ale znajdziemy tam też zdjęcia, wycinki z gazet i notatki uzupełniające opowieść, jak chociażby kilka zapisków badającego sprawę mutacji lekarza, który doszedł do wniosku, że dzięki niej, ludzie zyskują nieśmiertelność. To jedna z tych gier, w których „"znajdzki”", to coś więcej niż tylko liczba w statystyce, mówiącej o tym jaki procent sekretów, udało nam się wypatrzeć.
Gra podzielona jest na trzy akty, z których każdy wyraźnie różni się od innych. Pierwszy to spacer po zniszczonym Seattle, pokazujący nie tylko ogrom zniszczenia, ale i fakt, że - przynajmniej tutaj - ludzkość przegrała wojnę z Cieniami. Zmutowane istoty panoszą się na ulicach, szukając kawałka ciała do zjedzenia. Są doskonale widoczni, ich obecność jest namacalna, a graczowi ciągle towarzyszy świadomość, że w pojedynku z hordą nie ma żadnych szans. Owszem, szybko znajdujemy toporek strażacki, który pozwala uratować skórę w konfrontacji z jednym czy dwoma przeciwnikami, ale każdy zamach zmniejsza pasek wytrzymałości, a gdy tej zabraknie, jesteśmy bezbronni.
Sprawy przybierają nieco inny obrót, gdy znajdziemy broń palną, która trochę zaburza równowagę - uważnemu zbieraczowi raczej nie zabraknie tu amunicji. Szkoda, że autorzy nie zdecydowali się na różne poziomy trudności, pozwalające regulować takie rzeczy, bo „Deadlight” jest trochę zbyt proste. Gdy już uświadomimy sobie, że to nie jest gra o zabijaniu zombiaków, ale raczej o unikaniu ich, wszystko zależy już tylko od sprawności naszych palców. A i ona nie jest tu wystawiana na zbyt dużą próbę. Kilka powtórzeń zaliczycie pewnie w drugim akcie, w którym do pokonania jest pare pomysłowych pułapek, ale raczej nigdy nie napotkacie tu sytuacji, w której nie będziecie mieć zielonego pojęcia, co dalej zrobić. To nie wada, po prostu Deadlight to prawie czystej wody platformówka, a nie gra logiczna.
Jeśli miałbym porównać rozgrywkę w „Deadlight” do jakiejś gry, to nie byłoby to ani „Limbo”, ani „Shadow Complex”. Podobieństwa do pierwszej gry kończą się w zasadzie na oprawie wizualnej: niedoświetlonym, pozbawionym szczegółów bohaterze i jasnych tłach. W „Deadlight” nie znajdziecie wielu zagadek, nad którymi trzeba by główkować. No chyba, że zaliczymy do nich zawołanie zombiaków, które pozbawione zdrowych odruchów, pobiegną za naszym głosem nawet w przepaść.... Porównania do „Shadow Complex” mają jeszcze mniej sensu, bo sprowadzają się do dwuwymiarowej rozgrywki. „Deadlight” nie jest strzelaniną, ani nie pozwala na wracanie do wcześniej odkrytych lokacji, by wykorzystać nowe umiejętności i odblokować uprzednio niedostępne miejsca.
Moim zdaniem „Deadlight” najbliżej jest do... klasycznego „Prince of Persia”. Oczywiście pomijam tu mroczną atmosferę i oprawę, chodzi o samą rozgrywkę.
Zagadek w zasadzie tu nie ma, walki zdarzają się okazyjnie, ale skakania po rozmaitych platformach, wspinania się i omijania przeszkód mamy pod dostatkiem. Porównanie tych elementów do klasyka gatunku jest też zamierzoną nobilitacją, bo pokonywanie kolejnych plansz sprawia w „Deadlight” ogromną przyjemność. Zwłaszcza, kiedy przyzwyczaimy się do animacji różnych ruchów i zaczniemy wykonywać je płynnie, z prawie parkourową gracją. Ta będzie konieczna w kilku miejscach, w których gra pogania gracza ogniem karabinu maszynowego czy walącym się budynkiem. Tak, tak, trochę panicznego sprintu przed siebie rodem z „Canabalt” też tu się trafia.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby autorzy „Deadlight” pozwolili mi w tym miejscu przejść do werdyktu. Nie sądzę, byście po lekturze powyższych akapitów mieli wątpliwości, co do tego, czy gra mi się podobała. Owszem, podobała. I to tak, że nie mogłem się od niej oderwać, ale gdy myślałem, że dopiero się rozkręca, nastał koniec:
Widoczne powyżej dwie godziny, to rzecz jasna czas podliczony bez uwzględnienia stylizowanych na komiks scenek przerywnikowych i powtarzania punktów kontrolnych, ale i tak nie sądzę, bym spędził przy „Deadlight” nawet trzy godziny. To mało, a w dodatku oglądając napisy końcowe, nie byłem usatysfakcjonowany zakończeniem. Autorzy przygotowali naprawdę mocny akcent, a potem skiepścili wszystko głupkowatą sytuacją, po której zostaje niesmak.
Kosztujące 1200 MSP „Deadlight” ma jeszcze jeden problem - nie bardzo jest po co do tej gry wracać. Przy pierwszym przejściu gry zebrałem 90% sekretów, dozbieranie reszty to kwestia kilkunastu minut, bo w menu głównym widzimy, w którym etapie mamy braki i możemy szybko go odpalić. Bardzo brakuje tu jakiegoś dodatkowego poziomu trudności. Chętnie bym się z nim zmierzył.
Werdykt „Deadlight” to wciągająca i świetnie zrealizowana platformówka, która zaskakuje głębią przedstawionego świata. Świata, którego historię sklejamy sobie w dużej mierze sami, ze znajdowanych w trakcie przygody wyrywków. Jest też bohater z krwi i kości. Pozornie twardy i gotowy na wszystko, ma jednak chwile słabości, prowokujące gracza do zastanowienia się, czy na pewno wszystko skończy się dobrze. To jedna z nielicznych gier, w których chcemy trzymać się z dala od zombie, zamiast szarżować na nich z palcem na spuście. To gra o unikaniu ich i survivalu z dużą ilością biegania, skakania i wspinania, więc z radością donoszę, że trudno tym elementom cokolwiek zarzucić. Dodatkowo od czasu do czasu autorzy przemycają do zabawy jakiś nowy element, więc nie ma tu mowy o nudzie ani nawet monotonii.
Jedyną łyżką dziegciu jest tu czas rozgrywki i absolutny brak motywacji, by do „Deadlight” wracać. Szybki koniec nie został w żaden sposób usprawiedliwiony fabularnie. Scenarzyści nie byli przyparci do muru przez stworzone przez siebie okoliczności. Opowieść mogła trwać.
Jeśli wasze 1200 MSP czeka już na „Deadlight” i godzicie się z tym, że będzie to krótka przygoda, to te trzy godziny spędzicie na wyśmienitej zabawie. Jeśli nie lubicie przepłacać, to możecie spokojnie poczekać do jakiejś promocji. „Deadlight” jest grą bardzo dobrą, ale nie aż tak wyjątkową, by kupno w dniu premiery było koniecznością. Wszak przygoda się nie zestarzeje.
Przypomnę jeszcze tylko, że kupując trzy gry z Summer of Arcade, dostaniecie zwrot 400 MSP. Warto to wkalkulować w dysponowanie budżetem.
Maciej Kowalik