Deadfall Adventures - recenzja
Pogłoski o Uncharted FPP rodem z Polski włóżmy między bajki. Nie znaczy to jednak, że fani Indiany Jonesa nie znajdą w Deadfall Adventures czegoś, co przypadnie im do gustu.
Kapelusz i nazwisko z historią Ocena: 3/5 Niewątpliwie to typ rozgrywki, który po prostu trzeba lubić, ale myślę, że Lara Croft "odchowała" tylu graczy, że nie wszyscy fani "lizania ścian" i łamania sobie głowy w sali z lustrami i jednym promieniem wpadającego światła wyginęli.
James Lee Quartermain to chodząca klisza. Nazwisko niesie ze sobą brzemię jego przodka - poszukiwacza przygód, którego zapiski świadczą albo o szaleństwie, albo o tym, że są jeszcze na Ziemi niezbadane miejsca skrywające tajemnice, o jakich się nam nie śniło. Młody James prawdopodobnie nie mógł się oderwać od opowieści dziadka o Atlantydzie czy Xibalbie - majańskich zaświatach, do których wejście miałoby znajdować się gdzieś w Gwatemali. Dziadek miał na imię Allan i jeśli właśnie zapaliła wam się w głowie żaróweczka, to tak - macie rację. To ten sam Allan Quartermain z "Kopalni króla Salomona" i innych książek H. Ridera Haggarda.
Quartermain Junior, którego spotykamy na początku gry, wyrósł już z takich bajek. Na śniadanie pije czystą, wierzy tylko w twardą walutę, uwielbia rzucać pod nosem jednolinijkowce, a problemy najchętniej rozwiązuje wiązką dynamitu. Bliżej mu do niemogącego uwierzyć w swojego pecha Indiany Jonesa niż zawadiackiego Nathana Drake'a. Brakuje mu tylko bicza, aczkolwiek lepiej od profesora radzi sobie z bronią palną.
Naziści, dlaczego zawsze muszą być naziści
Deadfall Adventures
Akcję obserwujemy z perspektywy pierwszej osoby, ale Deadfall Adventures nie jest strzelaniną. Przynajmniej nie przez większość czasu fabularnej kampanii, która spokojnie wystarczy Wam na jakieś 10 godzin. To ważne, bo gdy wokół zaczynają latać kule, produkcja studia The Farm 51 traci swój urok i zmienia się w stosunkowo nudną, aczkolwiek potrafiącą wkurzyć liczbą nadbiegających raz po raz przeciwników budżetową rzeźnię.
Skoro mamy swojego pseudo Indianę, to w rolę wrogów tradycyjnie wcielili się naziści i komuniści, którzy o dziwo są dużo większym zagrożeniem niż pojawiające się tu i ówdzie potwory nie z tego świata. Na różnego rodzaju mumie zabójczo działa już wzmocnione światło latarki, która sprawia, że tracą odporność na kule i padają po dwóch porcjach ołowiu. Bywają szybkie i atakują w grupach, ale przynajmniej nie zarzucają nas granatami z każdej strony. Mogę pochwalić autorów za rozbudowany (zapewne z myślą o trybach sieciowych) arsenał, aczkolwiek ja wypatrywałem głównie zaopatrzonej w lunetę snajperki. Rozmaite karabiny dobrze spisują się przy eliminowaniu armii klonów, którą algorytmy sztucznej inteligencji wystawiły na odstrzał, ale nijak nie idzie uporać się nimi z pochowanymi za osłonami nieco mądrzejszymi przeciwnikami. Ci z kolei obdarzeni są sokolim okiem i dojście do nich może oznaczać kilka przystanków na odnowienie energii. Oprócz stanowczo zbyt wielu przeciwników wybiegających z miejsc, w których nie powinno ich już być, największym problemem wymian ognia jest ich statyczność. Zasypywani gradem pocisków możemy tylko stopniowo przerzedzać go, headshot za headshotem, zza bezpiecznej osłony.
Deadfall Adventures
Trwa to zbyt długo jak na grę, która wygląda i brzmi nieszczególnie, a w dodatku ma do zaoferowania graczom zdecydowanie ciekawsze rzeczy. Na szczęście pozwala na ustawienie osobnego poziomu trudności dla zagadek i walki. Na Waszym miejscu nie wahałbym się ze zmniejszeniem tego drugiego. Nic nie stracicie, a zaoszczędzicie trochę nerwów.
Po kilku misjach każde pojawienie się wrogów denerwuje trochę bardziej. Oznacza bowiem niewnoszącą nic do zabawy (OK, oprócz przejażdżki kopalnianymi wagonikami - ta była niezła, no i znów przypomniała przygody profesora Jonesa) przerwę w eksploracji i odkrywaniu kolejnych zagadek pozostawionych przez inne cywilizacje. Deadfall Adventures zabiera nas w ciekawe miejsca - piramidy to tylko początek. Potem przyjdzie nam jeszcze marznąć na sugestywnie bielutko-błękitnej Arktyce i odkrywać sekrety zaginionych miast Majów w pastelowej dżungli, nie bez powodu nazywanej w notatkach konkwistadorów "przedsionkiem piekła".
Wyrzuć kule, włącz półkule To, ile czasu spędzimy w każdym miejscu zależy w dużej mierze od tego, jak poradzimy sobie z zagadkami. Niektóre z nich to pryszcz, zwłaszcza z pomocą dziennika, w którym pradziadek Jamesa zapisywał wskazówki. Inne potrafią zatrzymać na dłużej, zmusić do obserwacji otoczenia, prób, błędów i wyciągania wniosków. Przechodząc grę przed premierą, gdy próżno było szukać podpowiedzi w sieci, co jakiś czas zdarzało mi się zaciąć. Niby "na amen", ale w końcu jakoś poszło. Podróżująca z Quartermainem Jennifer - przyczyna wplątania głównego bohatera w całą przygodę - nie jest wielką pomocą. Lubi ("może uruchomiłbyś tę windę, James?") co kilkanaście sekund ("może uruchomiłbyś tę windę, James?") powtarzać jedną kwestię ("może uruchomiłbyś tę windę, James?"), co może doprowadzić do pasji ("może uruchomiłbyś tę windę, James?"), gdy akurat próbujecie zrozumieć, o co chodzi w danym pomieszczeniu. Niestety, żaden artefakt nie zamknie jej jadaczki.
Deadfall Adventures
Zadania są akurat na tyle zróżnicowane, by nie nudzić. Nie ma mowy o ziewaniu po odkryciu kolejnej zagadki. Po kilku godzinach wciąż byłem ciekawy, co kryje się za rogiem i jeśli nie była to strzelanina, zwykle nie byłem rozczarowany. Uwielbiałem Tomb Raidery ze starożytnymi kryptami, kolcami wystrzeliwanymi z ukrytych pułapek czy zapadającą się bez ostrzeżenia podłogą. W Deadfall Adventures poczułem namiastkę (dosłownie, nie ma co przesadzać) tego klimatu nieśpiesznej eksploracji, przyglądania się szczegółom (niestety, gra wygląda jak wygląda, więc tych przyjemnych dla oka szczegółów nie ma za wiele) i badania każdego kąta, by połączyć wskazówki w rozwiązanie problemu. Ale autorzy nie przesadzili z trudnością. Deadfall rozrusza Wasze szare komórki, przyniesie sporo zadowolenia z własnej pomysłowości, ale nie wymęczy. A gdy w głowie pomysłów brak, a notatnik pradziadka okazuje się bezużyteczny, zawsze można zdać się na szczęście. Mnie kilka razy pomogło.
Gra zachęca do zbaczania z "głównej trasy" znajdźkami, do których drogę wskazuje kompas (o ile pamiętamy by wyciągnąć go z kieszeni). Dotarcie do nich w późniejszych planszach często wiąże się z ryzykiem. Wystarczy chwila roztargnienia, by refleksja, że leżąca sobie ot tak statuetka wygląda zbyt na zbyt łatwą do zdobycia przyszła kilka sekund po tym, jak zgniotą nas ściany, przebiją włócznie, spali ogień, zatruje gaz czy rozpłaszczy spadająca kula. Oczywiście wszystkiego da się uniknąć zachowując rozwagę i obserwując otoczenie. Te skarby w stosunkowo mało znaczący sposób podnoszą umiejętności głównego bohatera.
Przygoda z wieloma "ale" Niestety, żadna z nich nie pozwala mu na przeskoczenie murka sięgającego mu nieco powyżej kolan. Trochę to śmieszne, ale podobnych głupotek jest w grze więcej. James często ignoruje leżące dookoła liny, bo autorzy wymyślili mu inny sposób na wspinaczkę. Nie nauczył się też korzystać z drabin. Jest również wyjątkowo wybredny - z jednej skrzynki będzie wciąż wyciągał wiązki dynamitu, a w innej TNT pozostanie tylko ozdobą niereagującą nawet na ostrzał. Jeśli takie głupotki doprowadzają Was do białej gorączki, to czujcie się ostrzeżeni.
Deadfall Adventures
Ja szybko przeszedłem nad nimi do porządku dziennego, godząc się z nimi tak samo, jak pogodziłem się z niedzisiejszą oprawą czy scenkami przerywnikowymi przypominającymi mało dynamiczny teatr kukiełek. Ja chciałem kolejnych tajemnic, a to są zwykłe "uroki" budżetowej produkcji. Tyle tylko, że Deadfall Adventures będzie sprzedawany w pełnej cenie, co wywołało u mnie spore zaskoczenie. Moim zdaniem wydawca wyrządził tym grze krzywdę.
Na kogo te sieci? O dziwo, w grze znajdziemy też tryby sieciowe. Jeszcze ciekawszy jest fakt, że jest tu ich prawdziwe zatrzęsienie. Od czteroosobowej hordy zaczynając, przez standardową multiplayerową paletę, po mecze, których uczestnicy mają tylko po życiu na rundę. Zaimplementowano też klasy postaci i zdobywanie kolejnych poziomów doświadczenia. Nie wiem, jak rzecz wygląda w praktyce, bo przed premierą serwery świeciły pustkami. Na pewno dam zabawie szansę i jeśli będzie tego warta, dopiszę coś i o niej. Ale na chłopski rozum bogactwo multiplayera akurat w takiej grze budzi we mnie zasadnicze pytanie: "Po co?".
Werdykt
Deadfall Adventures
Deadfall Adventures to gra, której trzeba sporo wybaczyć, ale jeśli wciąż z wypiekami czekacie na każdy seans przygód Indiany Jonesa, to spokojnie możecie zainteresować się tym tytułem. Tylko jeszcze nie teraz. Produkcja The Farm 51 nie oczaruje Was grafiką i pewnie znudzi strzelaniem. Ale ma w sobie serce, które sprawia, że gdy padnie chwilowo ostatni przeciwnik, przestaniecie biegać i zaczniecie uważnie obserwować otoczenie w poszukiwaniu skarbów oraz chroniących je pułapek. Niewątpliwie to typ rozgrywki, który po prostu trzeba lubić, ale myślę, że Lara Croft "odchowała" tylu graczy, że nie wszyscy fani "lizania ścian" i łamania sobie głowy w sali z lustrami i jednym promieniem wpadającego światła wyginęli. Im niedociągnięcia Deadfall Adventures nie przeszkodzą w zabawie. Najpierw zalecam jednak cierpliwość, bo biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, gra trafiła na zdecydowanie złą półkę cenową.
3/5 - Można (Ocenę 3 otrzymują gry średnie, którym nieco brakuje. Można zagrać w wolnej chwili, ale nic się nie stanie, jeśli się z tym poczeka.)
Maciej Kowalik
- Data premiery: 15.11.2013
- Platformy: Xbox 360, PC
- Producent: The Farm 51
- Wydawca: Nordic Games
- PEGI: 16
Grę do recenzji udostępnił wydawca. Testowano na Xboksie 360.