Dead Island: Definitive Edition i Hard Reset: Redux. Jak polskie gry sprzed pięciu lat wypadają dziś na PS4 i Xboksie One?

Nie tylko technicznie, ale pod względem grywalności, patrząc przez pryzmat nowszych produkcji Techlandu i Flying Wild Hog z tych samych gatunków.

Dead Island: Definitive Edition i Hard Reset: Redux. Jak polskie gry sprzed pięciu lat wypadają dziś na PS4 i Xboksie One?
Paweł Olszewski

W mojej fascynacji grami wideo zawsze wkurzało mnie jedno - iście ekspresowe tempo starzenia się produktów. Podczas gdy nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odpalić sobie dziesięcioletni film czy piętnastoletnią płytę audio i poczuć to co kiedyś, tak z grami jest gorzej. Nie tylko dlatego, że danego nośnika na aktualnym sprzęcie najprawomocniej już nie uruchomisz. Nawet jak to się uda, to szybko okaże się, że tytuł nie bawi już tak jak kiedyś, a jeszcze nie jest retro, żeby podchodzić do niego z sentymentalną wyrozumiałością. "Tak jak kiedyś", czyli na przykład pięć lat temu, co dobitnie pokazał mi Dead Island: Definitive Edition na PlayStation 4.W czasie debiutu w 2011 roku Dead Island nie zebrało najlepszych ocen, ale miało w sobie to coś. Dla mnie był to klimat opanowanej przez zombie wyspy. Rewelacyjne projekty lokacji i generalnie świeże podejście do tematu. Zamiast ciasnych i ciemnych uliczek Raccoon City, słoneczna wyspa Banoi. Zamiast korytarzowej rozgrywki, otwarty świat z samochodami i masą misji pobocznych. Zamiast kolejnej strzelanki, niezłe melee i crafting. Pamiętam, że wsiąkłem w grę na dobre, przechodząc ją samemu, zupełnie ignorując jedną z kluczowych funkcji i to, co ratuje nawet najsłabsze tytuły - kooperację. Generalnie rzecz biorąc mam świetne wspomnienia, które właśnie sobie trochę zszargałem. Ale za to w Full HD.

Dead Island w 2016 roku, na PlayStation 4, po przejściu Dying Ligt wraz z dodatkiem, nie jest już tak świetną grą jak kiedyś. I nie chodzi tutaj o warstwę techniczną! Podciągnięta rozdzielczość wraz z pakietem nowych efektów wizualnych wciąż robi wrażenie. Przynajmniej martwa natura, gorzej gdy na ekranie pojawiają się postacie (te martwe, ale żywe też). Bez nich Banoi wciąż potrafi jednak zahipnotyzować, a niektóre miejscówki siłą rzeczy kojarzą się z Harran. Gdyby zrobić quiz obrazkowy z levelami z obu gier, to część z was mogłaby popełnić sporo błędów, przyporządkowując poprawny tytuł do screena. No chyba, że na ekranie pojawią się postacie.

Ich animacji bliżej do Mosh Pit Simulatora Sosa niż gry AAA. Najbardziej dramatyczne są jednak cutsceny i dialogi. Intro i generalnie wszystko, co wiąże się z fabułą i zawiązaniem akcji. Dying Light podobało się większości z nas, ale warto cofnąć się do Dead Island żeby zobaczyć dlaczego. I jak bardzo Techland wyrobił się w tworzeniu historii, stopniowaniu napięcia i budowaniu głębi bohaterów. Która i tak wciąż przecież trochę ustępuje najlepszym pod tym względem grom na rynku.Jest jeszcze jeden powód, dla którego największym problemem zremasterowanego Dead Island jest Dying Light - swoboda poruszania się. Kiedyś, wydawało mi się, świetny system walki melee dziś okazuje się strasznie nudny. Przez pierwsze kilkanaście minut chodziłem po plaży i dziabałem zombie kawałkiem jakiegoś drutu. Aż ten w końcu się zużył, znalazłem więc kolejny i dziabałem dalej. Po czym natknąłem się na wiosło. Machałem więc nim, lawirując między zombiakami i budując sobie w głowie optymalną ścieżkę ucieczki. Po samochodzie na dach najbliższego bungalowa. Stamtąd nad ścieżką na słup, skąd mógłbym zaatakować tego większego gościa z powietrza. A potem... a potem przypomniałem sobie, że to przecież nie ta gra. Dziabałem tym drutem (czy tam wiosłem, obojętnie) dalej, przebijając się przez kolejne grupki nieumarłych.Oczywiście to był dopiero początek, z czasem można tworzyć różne wyrafinowane bronie, ale co z tego, jak całą grę jesteśmy właściwie przyspawani do ziemi? I w ogóle nie nadchodzi zmrok?

Granie w Dead Island po Dying Light jest jak powrót do GTA IV po zaliczeniu "piątki". Na papierze wszystko jest niemal takie samo - żyjące własnym życiem miasto, ciekawie zarysowane postacie, misje fabularne i szereg questów pobocznych, licencjonowana muzyka. Wystarczy jednak zacząć grać w "czwórkę", żeby okazało się, że jakościowa przepaść między tymi tytułami to Rów Mariański gier wideo.Pudełkowe wydanie Definitive Edition to też Dead Island Riptide, czyli gra, która już nawet w dniu premiery była nudna i zrobiona na siłę. Należy pamiętać, że wraz z wydaniem "jedynki" prawa do marki przejęło Deep Silver, które po sukcesie produkcji dosyć szybko zleciło Techlandowi przygotowanie sequela.Dead Island 2 powstaje w bólach, pojawia się i znika, tracąc po drodze deweloperów. Z pierwotnego konceptu na komediowe podejście do tematu wykluł się dwuwymiarowy, pikselartowy Dead Island Retro Revenge osadzony w Kalifornii, czyli miejscu akcji pierwszego (i póki co ostatniego) trailera Dead Island 2. Gra dodana jest do wydania Definitive Edition.Pecunia non olet, gra powstała, ale nie reprezentowała zbyt wiele nowości ani nie dawała frajdy, a co najgorsze kosztowała 200 zł w pudełku. Jeżeli ta pozycja była na tyle wyceniana, to The Following powinno być chyba sprzedawane teraz za 300 zł. A wchodzi w ramy season passa.

Riptide teraz dostajemy jednak w pakiecie, w postaci kodu do ściągnięcia z PS Store'a. Na płycie zmieściło się tylko pierwsze Dead Island.

Największą zaletą Dead Island: Definitive Edition jest brak błędów. Obie gry wkrótce po premierze w erze PS3/Xboksa 360 cierpiały na masę bugów. Z czasem je oczywiście eliminowano, remaster składa się więc z najświeższych i jeszcze dodatkowo troszkę poprawionych wersji. Tylko po co w niego grać? Jeżeli grało się już w Dying Light, to Dead Island będzie nużyć. A jeżeli jeszcze się nie grało, to... zagraj! No chyba, że masz nadmiar gotówki i wolnego czasu, wtedy możesz sobie przejść Dead Island: Definitive Edition jeszcze przed Dying Lightem. Fajnie zaobserwujesz wtedy progres ekipy z Techlandu. Na świeżo i w Full HD prześledzisz drogę, jaką przeszli, aby znaleźć się na rynku AAA. To, a także wyłapywanie pomysłów, które po zmianach weszły lub wręcz przeciwnie, zupełnie wyleciały z Dying Lighta, to fascynująca rzecz dla ludzi jarających się grami, w szczególności polskimi. Ale jeżeli się nie jarasz i szukasz kumpelskiej porady - szanując twój czas i pieniądze, poradziłbym odpuścić. Zamiast tego lepiej zainteresować się Hard Reset: Redux, które godnie się zestarzało, a do tego nie ma młodszej konkurencji.

O ile Dying Light można na upartego nazwać takim dogłębnie "zreduksowanym" Dead Island: Definitive Edition, tak Shadow Warrior niewiele ma wspólnego z Hard Resetem. Inny świat i podejście do rozgrywki sprawiają, że Redux w 2016 roku wciąż się broni. Całkiem nieźle wygląda, a jeszcze lepiej się rusza. 60 klatek na sekundę w tego typu shooterach robi różnicę, choć do pełnej satysfakcji brakuje tylko braku loadingów. Poza tym na początku każdego poziomu gra potrafi na 1-2 sekundy się ściąć, doładowując level z ikonką kręcącej się płyty na pierwszym planie. Nawet jeżeli gramy z dysku konsoli. Wiem, że Xbox One jest stosunkowo słaby, ale żeby nie mógł poradzić sobie z pięcioletnią grą? Przestoje irytują, ale nie dyskwalifikują gry. Twórcy zaplanowali je w różnych pustych przejściach i korytarzach, nie ma ryzyka, że tytuł na chwilę zatnie się w czasie wymiany ognia. Potrafi tam jednak niekontrolowanie szarpnąć, zwłaszcza jak zbyt dużo rzeczy powybucha naraz.Jeżeli nie grałeś w Hard Reset, to musisz wiedzieć, że całkiem fajnie podziałano tam z destrukcją otoczenia. Żaden z tej gry Battlefield, gdzie równa się z ziemią budynki, ale sporo tutaj wybuchających beczek, kanistrów czy podatnych na nasze strzały, barwnie eksplodujących generatorów. Kruchość tych elementów w połączeniu z różnego rodzaju robotami sprawia niezły chaos. Roboty przewodzą prąd, wiązka elektryczna rozwalająca przeciwników często przeskakuje więc z jednego na drugi, a jak jeszcze coś z tyłu eksploduje, to już w ogóle czysta radość.

Wciąż bawi też to, co w Hard Resecie było najważniejsze - strzelanie. Proste, niewyrafinowane, ale solidnie zrealizowane. Z elegancko oddaną ciężkością oręża czy z czasem odblokowywanymi alternatywnymi strzałami. Ostra amunicja przeplata się tu z energetycznymi wiązkami, co jest z kolei ukłonem w stronę tych, którzy nie przepadają za laserkami z Halo. Zmechanizowani przeciwnicy elegancko rozsypują się natomiast na kawałeczki, co nawet dziś robi wrażenie.Pudełkowe wydanie Dead Island: Definitive Edition to wydatek rzędu 140 zł. Taniej byłoby kupić np. "jedynkę" w cyfrze, choć niekoniecznie w tym miesiącu za premierowe 80 zł. Deep Silver wydało w podobny sposób dwie części Metro, które wpadają do właściwie każdej promocji na PS Storze z przeceną 40-60%. Tutaj obstawiam podobny scenariusz. Odświeżone Hard Reset to koszt 100 zł w konsolowej cyfrowej dystrybucji. Pecetowi gracze mający "podstawkę" na Steamie mają natomiast 85% zniżki na grę.Trzy największe wady Hard Reseta z 2011 roku to długość rozgrywki, ślamazarność głównego bohatera i brak ataku melee. Pierwszą rzecz poprawiono już w 2012 roku, dodając za darmo kolejne 5 rozdziałów do początkowych siedmiu. Oczywiście znajdują się one w Reduksie, ważniejszy jest jednak fakt, że pod koniec czwartego poziomu znajdujemy tu elektrokatanę. Od samego początku gry główny bohater potrafi natomiast wykonywać szybkie dashe, co w połączeniu z zapożyczoną z Shadow Warriora bronią tworzy świetne combo. Nie raz czujemy się osaczeni przez mniejsze boty; katana w takich momentach spisuje się idealnie, nieoczekiwanie wzbogacając rozgrywkę. Nawet bez bonusowej broni białej Hard Reset się jednak broni, będąc pięknym ukłonem w stronę oldschoolowych strzelanin.Ukłonem w stronę starszych gier, a nie starszą czy też przestarzałą grą, jak Dead Island. Przy prostocie rozgrywki i marginalizacji fabuły wciąż mamy bowiem wspomniany już system zniszczeń, responsywne sterowanie czy fajnie pomyślany system rozwoju transformujących się na naszych oczach broni. Jeżeli cenisz sobie Painkillerową klasykę, nie masz czasu ani ochoty na modne ostatnio sieciowe shootery z masą grindu, po prostu chcesz sobie niezobowiązująco postrzelać, to nie mogłeś trafić lepiej.Część graczy uważa, że deweloperzy robią remastery zamiast pełnoprawnych sequeli czy zupełnie nowych gier. Daleki jestem od tego typu narzekań. Hard Reset Redux powstał równocześnie z Shadow Warriorem 2. Takie odświeżone gry są też świetnym pomysłem na nadrobienie zaległości, zwłaszcza jeżeli mówimy o pecetowych exclusive'ach wskakujących po latach na konsole, co diametralnie poszerza grupę odbiorców.

Paweł Olszewski

Źródło artykułu:Polygamia.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (13)
© Polygamia
·

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje się  tutaj.