Czy warto wracać z Batmanem do Arkham?
A zatem o kolejnym pakiecie remasterów, jaki ostatnio dostaliśmy.
Listopadowa aura dopadła również gry wideo. Nadszedł czas naszego pożegnania z serią Arkham. Markę wycisnęli i wizjonerzy z Rocksteady Studios - swoim VR-owym doświadczeniem na gogle PlayStation - i wydawca, za sprawą "kolekcji" Return to Arkham. Sam Gacek nie odpocznie pewnie nigdy, bo jak nie Telltale, to kolejni będą brali na barki jego legendę. Podsumowanie dotyczy wyłącznie tych kilku gier pod wspólną banderą - "Arkham". Rzeczy nadal tak zaskakującej dzisiaj, jak w 2009 roku, gdy zagraliśmy w "jedynkę", bo wciąż niepowtarzalnej. Żadna seria komiksów nie doczekała się jeszcze równie fantastycznej egranizacji. A pamiętam, jak siedem lat temu wszyscy pisali, że zaczyna się nowa era superbohaterów w naszym medium, że koniec przeciętnych licencjaków, jakie zazwyczaj dostawaliśmy. "Teraz nowy standard wyznacza Rocksteady".Wyznaczyło. Nie zostało jednak nigdy ustalone, że ktoś musi za nimi podążać. Toteż nikt nie podążył. Gry z serii Arkham rozwinęły się właściwie bez ciśnienia ze strony konkurencji, w naturalnej potrzebie pędu do doskonałości. A i wiedziały, kiedy ze sceny zejść niepokonanym, to znaczy akurat gdy nowinki przestałyby maskować oklepane schematy. Stworzyły własny, wyraźny kanon fabularny - którego nadal, jak sądzę, nie powinno się przesadnie spoilerować, oddzielny od osi czasu komiksów oraz Nolanowskiej trylogii filmowej. Zgarnęły tonę wyróżnień (zarówno, a może nawet przede wszystkim, dzięki portom pecetowym, tych negatywnych), domknęły swoje wątki i pomachały nam na do widzenia. Na palcach możecie policzyć podobne IP z ostatniej dekady.A ja teraz jadę swoim Batmobilem, Jokera trzymam z prawej (chociaż zazwyczaj przestępców wkładam do bagażnika), zamknę go w Arkham Asylum, nawet jeśli oddał się jakoś bez walki. Taki ze mnie Bruce Wayne. I zastanawiam się, czy siedem lat od ostatniego razu mi wystarczyło, żeby to déja vu móc rzeczywiście nazwać sentymentalnym. Warner Bros. nie skąpiło mi okazji do przypominania sobie animacji wyrywania klatek wentylacyjnych, niezmiennie satysfakcjonujących finisherów w zwolnionym tempie, chwalenia nowych strojów Harley Quinn lub skrupulatności Rocksteady. Należę w dodatku do grona fanów Arkham Knight (no cóż, wybaczcie, mnie pasował Batmobil), więc od ostatniego sycącego kontaktu z tym Gackiem minęło dla mnie niewiele czasu.
Jaką wartość ma zatem wydany z trudem dyptyk Return to Arkham? Historyczną. Wątpliwą, ale jednak. Bo gdy na jedną generację konsol wydaje się starsze gry z poprzedniej, oczekiwałbym raczej wszystkich trzech, a nie wyłącznie tych dobrych dwóch. I słabym wytłumaczeniem jest dla mnie fakt, że za Arkham Origins odpowiadał inny developer - skoro Warner tak wstydzi się tej odsłony, dlaczego w ogóle zlecało ówcześnie jej produkcję? Wyobraźcie sobie trylogię HD Devil May Cry bez "dwójki". No bo, kurczę, wszyscy wiedzą, że "dwójka" była kiepska. Super, prawda? Zwłaszcza że w serii Arkham do fabularnych wydarzeń z Origins nawiązuje się całkiem często, przede wszystkim w wieńczącym przygodę Arkham Knight. Nie ma zatem opcji całkowicie zignorować jej egzystencji.W wyniku - osoba, która do tej pory nie miała okazji spiknąć się z Batsem, a która lubi po bożemu, od początku do końca, i tak musi na chwilę pożyczyć od kogoś PS3 lub 360-kę. Albo <przeciera czoło niepewnie> próbować się z wersją pecetową. Która przynajmniej nie była aż tak zła, żeby została wycofana ze sprzedaży, oddajmy jej to chociaż. A więc gdzieś kruszy nam się ta idea "całości na jednej konsoli". Są tylko trzy szczyty na jednym sprzęcie. O metroidvaniowym Blackgate, rzecz jasna, też musicie zapomnieć. Po prostu nie lubię tego - coraz popularniejszego - trendu. Batmanowy ultras nie wyrzuci starej konsoli przez okno, tylko rzadziej skrzywi buźkę, będąc zmuszonym do jej odpalenia. Trzeba gwizdać i udawać, że tylko te gry były. Jak wydawca.
Następna będzie wartość poznawcza, bo obie gry śmigają na nowym silniku graficznym. Rzemieślnicy z Virtuos (od kilku lat parają się remasterowaniem, oni na przykład przygotowują odgrzewane Final Fantasy XII) mieli po drodze mnóstwo problemów, a premiera Return to Arkham mocno odjechała na kalendarzu. Osoba rozeznana w branży doskonale wie, co takie przesłanki zwiastują. Ano przede wszystkim produkt niestabilny, gdzie o wiele łatwiej byłoby zablokować prędkość animacji na trzydziestu klatkach per sekundę, niż udawać, że jest w stanie wyciągnąć więcej i serwować istny rollercoaster na ekranie. Rzecz możliwa do przełknięcia, tylko trochę wstydliwa. Bugów - oprócz przenikających się na okrągło obiektów podczas walki - nie zauważyłem. Dam sobie za to rękę uciąć, że w sieci nie zabraknie ciekawszych kompilacji.Z grafiką to konkurs strzałów. Albo trafili w okienko, jak przy pelerynie Gacka, która prezentuje się znowu zacnie, albo przestrzelili, jak z oczami postaci w Arkham Asylum (patrz: Joker), pozbawionymi życia i przerażająco szklanymi. Na każde ciche "wow" będzie następne ciche "zapamiętałem to ładniej". Obie gry nie powinny jednak się wstydzić na nowej generacji konsol. Asylum robi co może, jednak to mała, intymna produkcja o cholernie korytarzowej strukturze. Błyszczy City, którego architektura przypomina, jak szaleńczo dobrą interpretacją Gotham wymalowało kilka lat temu Rocksteady. Czułem, że odpalam starocie, wiadomo. Ale nie czułem z tego powodu żadnego zażenowania. Głównie dlatego, iż obie produkcje nigdy nie miały się czego wstydzić.Ostatnia i najważniejsza w moim odczuciu jest wartość sentymentalna. A raczej dylemacik, czy po ograniu trzydziestu godzin w Arkham Knight jest sens do poprzedniczek wracać. Retoryczny dylemacik. Bo Asylum do dzisiaj wyróżnia się arcygotyckim klimatem i bossami, których z braku innych opcji porównywaliśmy do Metal Gear Solid. A City swoimi zadaniami pobocznymi robi z "Rycerza" początkującą ubiformułę. Całość dodatkowo układa się w fantastyczną trylogię, gdzie prawdziwy progres czujemy z gry na grę. Pytanie "czy warto" jest zatem tak banalne, jak dylemat, czy przed "Mroczny Rycerz powstaje" obejrzeć "Mrocznego Rycerza" i "Początek".Ale nie odczuwałem jeszcze potrzeby maksymalnego powrotu, ukończeniu obu. A to sygnał, że należało poczekać z rok lub dwa na taki pakiecik - w przypadku graczy, którzy tytuły sobie przypominają, a nie poznają w trybie dziewiczym. Bokiem mi wychodzą animacje i niepotrzebne QTE, co zasypują tę serię od zarania dziejów. To kwestia wyjątkowo osobista. Arkham Knight był moim pierwszym "ważnym" tytułem na Polygamii (zabawna historyjka - Maciu nie pamięta, dlaczego to ja go dostałem), więc do jego recenzji podszedłem jak wariat, porzucając sen, logikę i wszelkie obowiązki. W pracy nuciłem melodyjkę serialu z lat sześćdziesiątych, kolegów męczyłem głosem rodem z muzyki metalowej ("Nie jestem Adamem, jestem Batmanem"), a poprzedniczki powtarzałem raz jeszcze, na YouTubie, by wyłapać najmniejsze smaczki. Słowem - przesadziłem z Arkham. I chyba jeszcze nie ochłonąłem po tym.
Odwiozłem zatem Jokera, który się wydostał. Pobiegałem po gotyckim terenie zakładu. Obiłem buźkę Bane'a. Scarecrow przypomniał mi, dlaczego wszystkie wizualno-narracyjne triki w Arkham Knight tak na mnie działały. Killer Croc wciągnął mnie kilka razy pod wodę, paskuda. Jako Bruce trafiłem do Arkham City i nie odmówiłem sobie przyjemności nokautu Pingwina (nie pomińcie tego!). Przeleciałem się nad ulicami posępnego więzienia, jeszcze raz dziękując Rocksteady za otwarcie świata gry. Powtórzyłem swoją ulubioną misję poboczną z Kapelusznikiem. Wyśmiałem Człowieka-Zagadkę i jego trofea, do których mam uraz od zrobienia platyny w Asylum. Przyjrzałem się dekoltowi Harley w trybie FPP, jak na wiecznego chłopca przystało. Usłyszałem jeszcze raz Marka Hamilla w jego pożegnalnym występie w roli Jokera. Było przyjemnie, tyle.Adam Piechota