Czy możemy Metal Gear Solid V: The Definitive Experience nazwać definitywnym, skoro nie ma zakończenia?
Jak postanowiono się rozprawić z kontrowersyjną ostatnią misją? A jak myślicie?
Nie chcę zagłębiać się w spoilery w trosce o graczy, którzy jeszcze The Phantom Pain mają przed sobą, niemniej zakończenie, jakie oficjalnie dostaliśmy w ostatnim "prawdziwym" Metal Gearze było... ogromnym zawodem. Skracając - gra podzielona jest na dwie duże części. Pierwsza przedstawia prostą historię, tłumaczy motywacje kolejnego głównego bossa, serwuje w finale epicki pojedynek i kończy (zaskakująco banalną) opowieść o zemście. Której po Ground Zeroes należało się spodziewać. To w miarę przyswajalna fabułka, nawet jeżeli ktoś nie miał kontaktu z serią przez ostatnie dwadzieścia lat.
W części drugiej zaczyna się robić nieco ciekawiej. Nawet jeśli przez większość czasu powtarzamy tutaj zaliczone już misje na wyższym poziomie trudności lub kręcimy bez celu, oczekując następnych przerywników filmowych. Bo to na tym etapie Fantomowy Ból przypomina sobie, że jest położony dość dziwnie w całym kanonie i należałoby parę rzeczy wyjaśnić, uzupełnić oś czasu serii, połączyć kilka kropek. Rzecz kończy się wariackim twistem, który tłumaczy jeden z istniejących dotychczas znaków zapytania, ale... nie kończy piątego Metal Gear Solid. Tak zwyczajnie. Historia pozostaje urwana i teoretycznie niedopowiedziana.
Nie miało być tak. Z powodów ciśnienie ze strony Konami (okej, zły wydawca, ale prace nad tym tytułem rzeczywiście ciągnęły się w nieskończoność) nie została stworzona ostatnia, pięćdziesiąta pierwsza misja The Phantom Pain. Wiemy o niej dzięki kolekcjonerskiej edycji MGS V, gdzie na dodatkowym krążku Blu-ray można było odnaleźć należące do niej scenki przerywnikowe. Zostały dla nich nagrane kwestie dialogowe, więc jest to jedyny, choćby nawet obskurny, sposób na sprawdzenie, jaki finał miał mieć rzeczywiście Metal Gear Solid V.
W obliczu premiery Definitive Expierience, o którym wspominał Wam w Rozchodniaczku Bartek, wielu fanów miało nadzieję na uzupełnienie definitywnego przecież doświadczenia o prawdziwe zakończenie. Jeżeli nie w wersji grywalnej, bo oznaczałoby to zupełnie nową mapę i walkę z "kolejnym" głównym bossem, to choćby poprzez ten filmik z edycji kolekcjonerskiej. Może chociaż doszlifowany o ruchy ust bohaterów, gdy mówią, czy kilka ujęć, jakie wcześniej widzieliśmy w formach szkicu. Nic z tych rzeczy - Konami nie tylko zignorowało Misję 51, ale próbuje wmówić graczom, że jej obecność nie jest tak naprawdę potrzebna.
"Nie mamy żadnych planów, by dokończyć development Misji 51" - czytamy na oficjalnym Twitterze wydawcy. Ktoś zapytał, dlaczego Definitive Expierience nie ma zakończenia, na co odpowiedziano: "Ponieważ zakończenie już było i zostało wydane wraz z grą, 1 września zeszłego roku". Na sugestię, że tylko ten materiał filmowy z edycji kolekcjonerskiej wieńczy wątki pewnych postaci z gry, Konami odparło: "Ci bohaterowie pojawiają się w następnych [chronologicznie] grach z serii Metal Gear". Owszem, to prawda. Ale według tego, co ostatecznie zobaczyliśmy w The Phantom Pain, "jedynka" z PSX-a (klasyk nad klasykami) byłaby zwyczajnie pozbawiona sensu.
Najgorszy dla mnie w tym wszystkim jest fakt, że nawet w niezmienionej formie nie dodali tego filmiku. Okej, obnaża on całe spięcie między Konami i Kojimą. Okej, obnaża, że gra nie została rzeczywiście dokończona. Okej, robi wydawcy trochę - cytując naszego ulubionego Andrzeja - smrodu. Ale gracz kupuje wersję definitywną, gdzie poznaje całą historię od Ground Zeroes do misji pięćdziesiątej Fantomowego Bólu, na co przeznaczy około sześćdziesięciu godzin. Czy nie zasługuje, żeby dowiedzieć się, jak planowano domknąć niedopowiedziane części fabuły? Zasługuje, kurka wodna.
Konami nie chce, to reszta świata zrobi to za nich. Misję 51. w takiej wersji, jaką dostali posiadacze edycji kolekcjonerskiej, możecie znaleźć zawsze na YouTubie. Tylko obejrzyjcie ją, jak skończycie wcześniejsze pięćdziesiąt.
Zamiast tego z grą dostaniemy tonę płatnych dodatków do Metal Gear Online. Bo przecież wiadomo, że granie przez sieć to przyszłość tej serii, prawda? Szkoda, wielka szkoda, zwłaszcza z perspektywy fana, który był na pokładzie od dekad, a z MGS-ów (i Final Fantasy) wyciągał swoje pierwsze poważne lekcje języka angielskiego. Aż wkleimy dokonanie kolegi z sąsiedniej redakcji.
Adam Piechota