Cztery na pięć: Perwersyjna przyjemność
Kiedy wiesz, że nie powinieneś, że może nie ma sensu, ale nie potrafisz przestać.
Z określeniem guilty pleasure spotkałem się po raz pierwszy nie w kontekście gier, ale muzyki. Przez długi czas zresztą funkcjonowało dla mnie tylko tam. To te wszystie kawałki eurodance’owe, których nie możecie przestać słuchać. Ta płyta Gangu Albanii, od której nie sposób się oderwać. Ten patetyczny power metal, od którego nie sposób odkleić uszu.
Perwersyjna przyjemość (tłumaczenie może nie do końca dokładne, ale własne) dla każdego może być czymś innym. Ważne, żeby gdzieś w głębi duszy czuć, że obcuje się z czymś niewartym czasu i uwagi. Z czymś kiepskim i słabym, co nie wzbogaca, a wręcz przeciwnie, czasami nawet zubaża - ale jednocześnie sprawia wiele przyjemności.
Czy w grach też można mieć swoje guilty pleasure? Pewnie!
Nie wiem dlaczego, ale czuję, że to właśnie jest ten moment, chwila wyjścia z szafy: swego czasu zagrywałem się w… pasjansa. Na komórce, w zasadzie - smartfonie. I nawet nie jakimś rozsypującym się wraku, ale na nowym flagowcu znanej marki, na którym spokojnie można było uruchomić coś o wiele ciekawszego. Nie robiłem tego. Stojąc gdzieś w kolejce albo czekając na autobus, włączałem darmową wersję układania kart na kupkach i pukałem bezmyślnie w ekran.
A pamiętacie Curiosity: What’s Inside the Cube? Może jeszcze nie było ze mną tak do końca źle - w moim stukaniu w ekran jeszcze był jakiś sens. W grze Petera Molyneux chodziło tylko o to, żeby dotrzeć do środka, a prawdopodobieństwo było pewnie niewiele większe, co szansa na wygranie w totolotka. Widocznie komuś musiało to sprawiać prostą, nieskomplikowaną przyjemność.
Faza na pasjana trwała u mnie jednak dosyć krótko - zdecydowanie największym guilty pleasure była zaś w moim życiu facebookowa zgadywanka muzyczna Music Challenge, w którą wkręciłem się dobrych kilka lat temu. Na pierwszy rzut oka prosty quiz okazał się polem do wykręcania coraz lepszych wyników. Zasady? Banalnie proste: jedna runda to kilka kawałków, których tytuły trzeba odgadnąć. Im szybciej, tym więcej czasu się dostaje. Potem można jeszcze go zyskać w rundzie bonusowej, gdzie do utworów trzeba przypisać artystów.
Kawałki często się powtarzały - a w dalszych rundach stawały się coraz trudniejsze - więc z zabawy szybko robiła się pamięciówka. Po kilku tygodniach (miesiącach?) intensywnego klikania niektóre rozpoznawałem po dosłownie ułamkach sekund. Miałem nawet prostą taktykę trzymania kursora myszy pośrodku ekranu - by mieć zawsze jednakową, zbliżoną odległość do wszystkich możliwości.
Oczywiście, że wśród znajomych miałem najwyższy wynik. Nie pamiętam już dokładnie, jak wysoki, ale jeśli ten filmik, na którym ktoś wykręca ponad dwa miliony, ma 26 tysięcy wyświetleń, to może szkoda, że nie zostałem w tym 2009 roku youtuberem. Wygląda na to, że mogłem trafić w niszę.
A wszystko dlatego, że z niewiadomych przyczyn przypomniałem sobie o tej grze kilka dni temu. Może usłyszałem gdzieś piosenkę, która pojawiała się tam wyjątkowo często, może to było coś innego. Tak czy inaczej, zapragnąłem znowu spróbować swoich sił w starciu z szafą grającą na Facebooku.
I nie da się. Gra nie działa. Przepadła na zawsze - i tyle z perwersji na dzisiaj.
Kończenie tekstów prostym call to action to strasznie szkolne zagranie, preferowałbym dobrą puentę, ale wybaczcie, teraz naprawdę jestem ciekaw. Powiedzcie więc - co jest albo było Waszym guilty pleasure?
Tomasz Kutera
Autor jest pracownikiem cdp.pl. Wcześniej przez wiele lat był redaktorem Polygamii.