Czarne lustro: Bandersnatch - recenzja. To nie jest gra
Paranoja.
29.12.2018 | aktual.: 31.12.2018 14:18
Wiadomość o 1 w nocy. “Czarne lustro: Bandersnatch. Włączaj nie pytaj. Ktoś to zrobił specjalnie dla ciebie”. Później cieszę się, że po krótkim opieraniu się w końcu ustąpiłem. Jeden z bohaterów ma tu w pokoju plakat Ubika, a ja tylko wczoraj w dwóch krótkich tekstach znów wspominałem P. K. Dicka jak nieustannie powtarzający się błazen, którym jestem. Polecający mi Bandersnatcha zna mnie równie dobrze jak szefostwo Netflixa swoją publiczność. I jest to coś, co warto spróbować obejrzeć samemu. Nie jest to może jednoznacznie rzecz dobra, ale na pewno - ciekawa.(Swoją drogą - weźcie już naprawdę po prostu zekranizujcie tego Ubika).Bandersnatch to w największym skrócie film interaktywny, który można potraktować jako pozasezonowy odcinek Czarnego lustra. Tak jak serial ten otworzył współczesnemu widzowi oczy na telewizyjne antologie, tak tutaj twórcy doszli do wniosku, że po co ograniczać się do zmieniania co odcinek treści, jak można zmienić również formę.To również historia młodego programisty, który w połowie lat 80. zabiera się za tworzenie 8-bitowej gry, mającej być adaptacją papierowej “paragrafówki”. Grupa docelowa odbiorców jest tu wybrana bardzo precyzyjnie - może aż za bardzo, przez co dokładność w umieszczaniu na ekranie i w głośnikach elementów mających krzyczeć NOSTALGIA jest niemal robotyczna.Oczywiście żyjemy w XXI wieku i wielka platforma streamingowa, chcąca do tego najwyraźniej uchodzić za odważną i wizjonerską, nie może w ramach swojej prestiżowej serii opublikować po prostu “interaktywnego filmu” - czegoś rodem z lat 90. Bardzo szybko okazuje się, że wcale nie chodzi tu o to, żebyśmy podejmowali za bohatera decyzje. A raczej - chodzi, ale na bardzo podstawowym poziomie.Pod nim z kolei - dekonstrukcja! I to jaka! Jest i o wolnej woli, i o poczuciu nierealności świata, o narastającej paranoi, i o tym, czym może lub nie może być serial, gra, książka. Jest burzenie czwartej ściany, w obie strony - bohater mówi tu do widza, ale i widz - do bohatera, niemal całkowicie dosłownie. Jest kwestionowanie roli bohatera, widza, autora, całego dzieła. Jest jakiś Bioshock i “antybioshock”. Jest tu WSZYSTKO.Jak można się domyślać, zjada to własny ogon kilkukrotnie, stając się po kilkudziesięciu minutach już jakimś meta komentarzem na temat meta komentarza, na temat meta komentarza, na temat nikt już właściwie nie pamięta czego. Jak więc przy tym udaje się Bandersnatchowi uniknąć bycia bełkotliwym i pretensjonalnym? Ledwo.Udaje mu się dzięki poczuciu humoru i dobremu wyczuciu momentu, w którym należy przypomnieć widzowi, że to tak naprawdę wszystko wesoła zabawa - radosne rzucanie rzutkami w tarczę pełną modnych pomysłów (coś jak cały Maniac w jednym odcinku) - i że może nie powinien podchodzić do tego za bardzo poważnie. To dość tani unik, ale po zabawie na godzinę-półtorej można go wybaczyć. Trudno mieć później poczucie zmarnowanego czasu.Ale też udaje się dzięki sztuczce, na której karierę zrobił Christopher Nolan, kolejny ukochany twórca nudnego, współczesnego konsumenta popkultury w moim wieku. Jeżeli wrzucić wszystkiego dostatecznie dużo, dostatecznie mocno zamieszać i skomplikować, to nawet jeżeli widz na koniec nie będzie do końca pewien, o co tak naprawdę chodziło, to przynajmniej w trakcie oglądania nie będzie miał sił tego kwestionować.Ja to kupuję. Szczególnie w takiej krótkiej, ekscytującej formie. Przyparty do muru nie powiedziałbym, że jest to dobre, ale zobaczyć warto.Dominik Gąska