Crush Your Enemies - recenzja. Przyjemne jest życie barbarzyńcy
Tu bitka, tam gorzołka, jeszcze gdzie indziej płonąca osada wroga. Żyć nie umierać.
Przyznam, że Crush Your Enemies pozytywnie mnie zaskoczyło. Początkowo wziąłem grę za kolejne klikadełko (gram na tablecie), ale im dłużej grałem, tym więcej ciekawostek rzucało mi się w oczy. Produkcja warszawskiego Vile Monarch to destylat ze strategii czasu rzeczywistego - gatunku, którego złote lata mamy już za sobą. Crush Your Enemies nic w tej materii nie zmieni, ale pozwala przypomnieć sobie radochę z podboju kolejnych baz, osad, obcych kolonii czy co tam najbardziej lubiliście masakrować przewagą liczebną chłopa na polu walki.
Platformy: PC, iOS, Android
Producent: Vile Monarch
Wydawca: Gambitious
Dystrybutor: KoolThings
Data premiery: 13.07.2016 r.
Wymagania: 1,2 Ghz ; 1 GB RAM; karta graficzna z obsługą DirectX 9
Grę do recenzji udostępnił dystrybutor. Graliśmy na Sony Xperia Tab Z2. Obrazki pochodzą od redakcji.
Czemu destylat? Cóż, odpada tutaj w zasadzie całe mikrozarządzanie bazą. Jednostki rekrutuje się w budynkach już rozstawionych na polu (lub w namiotach, które możemy wykupić przed walką za browary - gorąco polecam ten sposób rozmnażania). Sami konstrukcji jako takich stawiać nie możemy - różne typy jednostek szkoli się po prostu w odpowiednich budynkach na wojów, tarczowników czy łuczników.Ważne jest też przejmowanie pól na mapie - zanim jednostka ruszy dalej musi "pokolorować" je na swój kolor - czego początkowo nie doceniałem. Wiele misji można zaliczyć tu strategią "kupą mości panowie", ale czasem to nie wystarcza i trzeba obudzić uśpione od dekad komórki odpowiadające za taktyczne klikanie. Dopiero dzięki odpowiedniej współpracy jednostek uda się zaliczyć bonusowe cele w misjach - a trzeba to robić, by odkrywać kolejne plansze. Warto więc wiedzieć, że po wypstrykaniu się ze strzał łucznicy potrzebują sporo czasu na przeładowanie i zawczasu odciągnąć ich z frontu, by nie zostali wybici jak kaczki.
Kapitalną robotę robią tarczownicy, którzy odbijają strzały łuczników i balist w największe skupisko wroga w zasięgu. Na wojów nie warto skąpić wykupionej gorzołki, która dodaje im sił i pozwala przerwać impas wyrównanego starcia. Pomóc mogą w tym również magowie. Fajnie (może nawet zbyt dobrze) działa dmuchany kurczak pełniący tu rolę odwracacza uwagi wrogich wojsk i balist. Potrafi skusić wrogów nawet przez pół planszy. A to jeszcze nie wszystko.Początkowo naprawdę nie podejrzewałem Crush Your Enemies o strategiczny potencjał. Zacząłem je doceniać dopiero, gdy wracałem do wcześniejszych misji, by zdobywać szacunek, potrzebny do otwarcia drogi dalej. Jest tu miejsce na knucie, a starcia i tak zwykle nie trwają nawet 4 minut.
Można powiedzieć, że gracz otrzymuje kontrolę tuż przed ostatecznym starciem armii. W klasycznym RTS-ie byłoby to poprzedzone półgodzinną rozbudową bazy i zbieraniem surowców, a o ostatecznej wtopie mogłoby zadecydować kilka błędów czy zaniechań popełnionych w trakcie przygotowań. Tutaj też ważne jest przyjrzenie się polu walki przed bitką, sformułowanie w głowie jakiegoś planu, ale gdy kilkanaście sekund po kliknięciu przycisku "jazda" widać już, że wrogowie zwyciężają, w trymiga wracamy do punktu wyjścia. Taka formuła idealnie sprawdza się w przypadku gry na tablecie.Cały pomysł na szybką i równocześnie taktyczną rozgrywkę mógł rozbić się o interfejs. Nic takiego nie ma miejsca. Zarządzanie ludkami jest banalne, co jest o tyle ważne, że rozgrywka zmusza do częstego przebranżawiania ich i dokładnego oraz szybkiego wyznaczania celów. Klikamy na grupę chłopa, klikamy na cel i pozostaje nam wybrać jeszcze ilu ludków ma się nim zająć. Więcej barbarzyńców szybciej zajmie budynek, przejmie pole czy częściej będzie szyć z balisty.
Ale jednocześnie warto mieć też żelazne rezerwy w chatce, w której wojowie się rozmnażają, bo i to przebiega szybciej, gdy jest ich więcej. Nie pytajcie o biologiczne szczegóły. To... dawne czasy... Jeśli coś w Crush Your Enemies idzie nie po myśli gracza, będzie to raczej winą jego główkowania niż słabości interfejsu. Ale jak wspomniałem - bitki są tu szybkie, a ewentualny restart błyskawiczny.Po prostu naprawdę warto przed walką co nieco sobie zaplanować, a potem ewentualnie plan korygować reagując na ruchy wroga. Ten potrafi czasem wpaść w schemat i np. raz po raz atakować oddziałem 10 wojów, mimo tego, że w bazie kisi mu się ich o wiele więcej. W takich przypadkach miałem raczej wrażenie, że za pomocą swoich oddziałów rozwiązuję raczej jakąś zagadkę, zamiast toczyć prawdziwy bój. Kiedy indziej było odwrotnie i wróg nie dawał się łatwo nadgryzać. Sporo zależy tu od samego celu misji. W większości z nich chodzi oczywiście o wycięcie wrogów w pień, ale zdarzają się i inne pomysły jak obrona budynku czy zwyczajna próba przetrwania limitu czasowego. Dzięki temu rozgrywka nie staje się monotonna nawet przy dłuższych sesjach. Autorzy lubią mieszać z warunkami na polu bitwy i ukształtowaniem terenu, więc trudno mówić tu o powtarzaniu własnych kroków.
Trzeba pochwalić Crush Your Enemies za przystępność. Nowe elementy są tu wprowadzane powoli a pierwsza z dwóch kampanii to tak naprawdę samouczek, który jednak nie trzyma gracza za rączkę. To co trzeba, jest opisane w menu - od rodzaju jednostek po "piwną ekonomię", o której napomknąłem wyżej. Reszty trzeba nauczyć się, gdy SI będzie przetrzepywać nam skórę. A i to pikuś w porównaniu do starć w sieci. Multiplayer działa międzyplatformowo, więc graczy nie brakuje.
W pojedynkach wzrasta rola bonusowych przedmiotów, które możemy zabrać ze sobą do bitki, a "klikać" gryzonia czy ekran trzeba jeszcze szybciej, bo starcie może zależeć tu dosłownie od rozegrania pierwszych sekund. To już chyba nie dla mnie - nigdy nie byłem dobry w strategiczne multi i w Crush Your Enemies też póki co wszyscy łoją mi skórę.Ostatnim elementem, o którym chciałbym wspomnieć przy okazji tej gry jest jej swojskość. Próby śledzenia fabuły odpuściłem szybko, widząc, że przygoda to po prostu radosne miażdżenie wrogów we wioskach, wzbogacana o dialogi pomiędzy barbarzyńcami i ich wrogami. Czasem autentycznie się obśmiałem, innym razem musiałem sobie już darować gęganie postaci na ekranie i przejść prosto do akcji. Ale mimo wszystko autorom należy się kufel chłodnego pszenicznego za wzbogacenie ekranów ładowania czy pauzy swojskimi treściami, dalekimi od standardowego napisu "loading".Czuć, że to swoje chłopy lubiące puścić do gracza oko i mające duży dystans do swojej gry. To też sprawia, że w chwilach nudy łapa sama wędruje po tablet. Wściekle żałuję tylko, że - przynajmniej w mojej wersji - polskie ogonki powodują, że teksty wyglądają, jakby same wypiły o jednego za dużo. Niby nic wielkiego, ale po prostu źle się na to patrzy. Z samą grą rzecz ma się inaczej. Dopóki na czterech polach obok siebie nie tłuką się cztery oddziały, pixelart cieszy tu oczy i nie przeszkadza czytelności rozgrywki. Uszy cieszy zaś muzyka Marcina Przybyłowicza, która odpowiednio zagrzewa do walki.Podchodziłem do Crush Your Enemies z lekkim dystansem. Rzadko gram na tablecie w coś dłużej, bo bardzo łatwo tu o rozproszenie nowym mailem czy wiadomością na FB. Wiele gier odpada już na etapie wygody interfejsu. Między innymi właśnie dlatego chciałem sprawdzić właśnie tę wersję i cóż - wciągnęło. Mimo, że na obrazkach wygląda jak skrzyżowanie Polan z Warcabami, okazało się, że to nie płyciutkie klikadło, a żwawy, zachęcający do agresywnych manewrów koncentrat akcji, które 20 lat temu zwykłe wieńczyły RTS-owe misje.Treść dobrze współgra tu z formą mini-strategii a kombinować nie tylko można, ale później wręcz należy. Nowego C&C czy Warcrafta nie zastąpi, ale bez wątpienia skradnie kilka godzin fanom RTS-ów. I to niezależnie od doświadczenia z gatunkiem.