City Wars: Tokyo Reign to karciany roguelike inny od wszystkich
Wydawałoby się, że w temacie roguelike'owych karcianek nie da się już nic nowego powiedzieć. A jednak City Wars jakoś się to udaje.
Gier tego typu zdecydowanie na rynku nie brakuje. Slay the Spire, Monster Train, Griftlands, Inscryption - to tylko kilka najbardziej znanych (i udanych) tytułów z ostatnich lat. A przecież nawet nasz polski Gwint: Wojna Krwi pełnymi garściami czerpie z tej stylistyki.
Wydawałoby się więc, że w temacie zbierania kart, składania talii i walczenia za jej pomocą z kolejnymi przeciwnikami nie da się powiedzieć nic nowego. I wtedy wkracza City Wars, całe na biało.
Swoją drogą - okropny jest ten tytuł. City Wars: Tokyo Reign brzmi tak nijako, że nie miałbym nikomu za złe, gdyby pominął grę po zobaczeniu samej nazwy. Byłby to jednak spory błąd. Bo jeżeli odłożyć na bok kwestię nazewnictwa, to w grze można znaleźć bardzo dużo świeżości i nowego spojrzenia na ograne mechanizmy.
Najmilej zaskakują tu chyba same zasady gry karcianej. Stanowi ona połączenie klasycznego Magica / Hearthstone'a z czymś w rodzaju gry logicznej. Rzucając kolejne karty wypełniamy swego rodzaju "linię czasu" kolejnymi atakami. Mamy na to z góry określoną liczbę kilku tur.
Po ich wyczerpaniu przez oś czasu zaczyna iść linia, aktywując kolejne ataki. Na to, które z nich zadziałają ma wpływ to, jak umieściliśmy je w poprzedniej fazie, na osi mogą się też znaleźć dodatkowe efekty modyfikujące siłę ataków (od niej zależy ile punktów życie odbierzemy przeciwnikowi) i ich celność (która wpływa na to, czy zadziała atak nasz, czy wroga).
Jest to wszystko dość trudno wytłumaczyć, z czego zdaje sobie zresztą sprawę sama gra. Samouczki są jej najsłabszą częścią, a zaczynanie gry w ciemno bez ich przejścia nie jest najlepszym pomysłem. Ale jeżeli dacie sobie trochę czasu, by zrozumieć, jak to wszystko działa, to waszym oczom ukaże się gra karciana, która naprawdę jest inna od wszystkiego. Uczenie się jej i odkrywanie dawanych przez nią możliwości taktycznych daje kupę frajdy.
Do tego mamy poziom meta-rozgrywki, w którym przechodzimy przez kolejne dzielnice miasta. Możemy tu odblokowywać kolejne karty, zdobywać ulepszenia i w różny sposób wpływać na poziom trudności danego przejścia. Służą temu trzy wartości - siły wrogów, ekonomii i szczęścia - które modyfikujemy w zdarzeniach losowych czy przez mechanizm łapówek.
Jest tego do odkrycia całkiem sporo i jeżeli macie w sobie chociaż trochę miłości do tego typu gier, to naprawdę warto dać jej szansę. Szczególnie, że jest ona dostępna na Switchu i Steamie w cenie niecałych 50 złotych.
Przy tym wszystkim - chciałbym móc polecić City Wars: Tokyo Reign bez żadnych zastrzeżeń, ale niestety nie mogę. Gra trochę oszukuje, obiecując więcej, niż ostatecznie dostarcza.
Przede wszystkim - na początku dostajemy do wyboru 4 różne postacie - spodziewając się, że na wzór podobnych gier każda będzie dysponować innymi kartami. To nie jest prawda. Może różnią się jakimiś detalami, dostępnymi spluwami lub akcesoriami (wpływającymi na siłę kart), ale w dużej mierze gra się nimi identycznie.
Rozczarowuje również mała różnorodność spotykanych przeciwników i fakt, że oni również używają cały czas tych samych kart co my. Po pewnym czasie orientujemy się więc, że jest tu dużo mniej głębi i rzeczy do odkrycia, niż na początku się wydawało.
Z tego powodu City Wars nie zostanie moją ulubioną grą tego roku, ba, prawdopodobnie nawet nie będę o niej pamiętał za parę miesięcy. Ale cieszę się, że w nią zagrałem i że mogłem odkryć coś nowego w tak wydawałoby się wyświechtanym gatunku. ttt