Child of Eden - recenzja
Kiedy ostatni raz płynęliście przez cyfrowy ocean w otoczeniu płaszczek, strzelając do gigantycznych waleni? Ja ostatnio, w Child of Eden.
Child of Eden jest umocowanym na szynach celowniczkiem. Gra w swoim tempie przesuwa przed oczami gracza kolejne obrazy, a jego zadaniem jest likwidowanie nadlatujących przeciwników. W 2001 roku to samo studio stworzyło identyczne w swoich założeniach Rez. CoE jest rozwinięciem tego pomysłu, wzbogaconym o wykorzystanie kontrolerów ruchowych. W przypadku testowanej przeze mnie wersji na Xboksa 360 - Kinecta.
Sterowanie przy pomocy nowego kontrolera wygląda tak, że gracz stoi przed telewizorem. Ruchami prawej ręki zaznacza cele dla swojej "wyrzutni torped", którą odpala się pchnięciem dłoni w stronę ekranu. Z kolei lewa ręka to "karabin maszynowy", który strzela tam, gdzie akurat wskazujemy. Gra zmusza do częstych zmian dłoni, bo przeciwnicy potrafią być odporni na któryś atak. Od czasu do czasu można wyciągnąć ramiona w górę aby, odpalić "superbombę", niszczącą wszystko na ekranie. I tyle.
System jest prosty i właściwie jego jedyna wada to to, że trzeba przez cały czas stać przed telewizorem z wyciągniętymi ramionami, co po dwóch etapach może skutkować lekkim odrętwieniem rąk. Strzelanie promieniami z dłoni spełnia część dziecięcych marzeń o zostaniu członkiem drużyny X-Men, ale na dłuższą metę po prostu męczy. Fizycznie.
Jeżeli Kinect Was nie przekonuje, zawsze można grać padem - gra oddzielnie zlicza punkty w tym trybie, bo mimo wszystko tradycyjny kontroler jest znacznie bardziej precyzyjny niż machanie rękami. Na dodatek, dzięki wbudowanym wibracjom, o wiele lepiej czuć rytm odtwarzanej w CoE muzyki - wibrujący kubrak, pomysł, który swego czasu wzbudził sporą wesołość, wcale nie byłby taki głupi w trybie z Kinectem.
UC UC UC UC UC UC Rez zapisał się w historii gier za sprawą oprawy audiowizualnej i hakersko-narkotycznego klimatu. Od strony wizualiów Child of Eden jest jego godnym następcą. Akcja ponownie zabiera gracza w znajdującą się gdzieś na krawędzi zmysłów cyberprzestrzeń, którą zamieszkują w równym stopniu zarówno komputerowe wirusy, jak i zdigitalizowane sny i marzenia. Rez w wektorowości swojej grafiki był dla mnie w jakiś sposób "zimny", Child of Eden jest znacznie cieplejszy, bije z niego życie.
Stworzone na użytek gry sekwencje potrafią zaskoczyć projektami przeciwników i wywołać lekki zawrót głowy feerią barw. Miłośnicy większej dawki kwasu mogą odblokować kilka różnych filtrów, które sprawiają, że gra wygląda jak chory sen VJ-a. Nie chcę rozwodzić się nad tym, co widać w konkretnych etapach, nie ma sensu psuć niespodzianek, napiszę tylko, że ostatni raz tak dobrze bawiłem się podczas narodzin wszechświata w Bayonetcie.
To co zawodzi, to muzyka. W CoE w dużo mniejszym stopniu, w porównaniu do Reza czuć władzę gracza nad rytmem i tym, co wydobywa się z głośników. W 2001 roku trafienie w przeciwnika tworzyło ścieżkę dźwiękową. Tutaj jest zaledwie elementem drugiego planu, dostarczając różnych blipnięć i blupnięć. Gracz sobie, a muzyka sobie - nie jestem szczególnym koneserem elektronicznych brzmień, ale zdarzyło mi się równie często rytmicznie tupać nogą, co krzywić się na różne cukierkowe "flyyyyy awaaaay wiiith meeeee" wyśpiewywane przez wokalistkę.
Gra aż tak ładnie nie wygląda jak na szkicach koncepcyjnych, właściwie, jest w porównaniu z nimi trochę zachowawcza
Głównym problemem Child of Eden jest jednak to, że cała gra zamyka się w sześciu etapach. Z których każdy został zaprojektowany na około 10-15 minut. Do momentu ukończenia piątego, twórcy próbują sztucznie zawyżać czas rozgrywki poprzez zmuszanie gracza do zbierania odpowiedniej liczby punktów, które umożliwiają dostęp do kolejnych etapów. Gdy piąty zostaje zaliczony, otwiera się wolna droga do graficznych filtrów, wyższego poziomu trudności i innych bonusów.
Czy Child of Eden to gra, która zachęciła mnie do maksowania wyników i wałkowania w kółko tych samych poziomów? Zdecydowanie nie - nagrody są byle jakie, a zbyt częste oglądanie tych samych momentów może popsuć radość z obcowania nawet z najbardziej oryginalnymi wizualizacjami. Jeżeli ktoś poczuje ambicje, to droga wolna - Child of Eden to gra, którą bardzo łatwo można "skończyć", ale już osiągnięcie wyższych wyników nie jest takie proste. Myślę jednak, że w połączeniu z Kinectem może sprawdzić się jako świetna gra imprezowa, zwłaszcza w trybie z włączoną nieśmiertelnością.
Werdykt W momencie, w którym piszę te słowa, za Child of Eden trzeba zapłacić około 160 złotych. Nie lubię przeliczać czasu spędzonego z grą na jej cenę, ale równowartość 50 dolarów za rozgrywkę z minionej epoki ubraną w sześć ładnych wizualizacji to zdecydowanie za dużo. Radziłbym poczekać, aż gra stanieje o połowę i wtedy spokojnie kupować - produkcja Q Entertainment nie ma konkurencji w swojej kategorii.
Child of Eden wygląda jak gry, które wyobrażali sobie ludzie żyjący w latach 80. XX wieku, że takie będą właśnie produkcje z wieku XXI. Główny nurt elektronicznej rozrywki poszedł w stronę fotorealizmu i wojennego bumbumbum, ale Q Entertainment udało się spełnić tamte wizje.
Ocena 3/5 - Można (Ocenę 3 otrzymują gry średnie, którym nieco brakuje. Można zagrać w wolnej chwili, ale nic się nie stanie, jeśli się z tym poczeka)
Konrad Hildebrand
Deweloper: Q Entertainment Wydawca: Ubisoft Dystrybutor: Ubisoft Data premiery: 17 czerwca 2011 PEGI: 7