Call of Duty: Infinite Warfare - recenzja. Odlotu nie stwierdzono
Cudownie obce krajobrazy są tłem dla kolejnego odegrania wyraźnie zgranej już płyty.
Najlepsze odsłony Call of Duty kojarzą mi się z graniem do upadłego. Z misjami, po których brałem głęboki oddech i odpalałem następne, bo na ekranie działy się rzeczy obiecujące kolejne wielkie wydarzenia. Pewnie, że podlane oceanem hollywoodzkiego patosu, ale co z tego? Wszak wszystko kończyło się równie szybko, jak się zaczęło. To były intensywne, wyreżyserowane od A do Z przeżycia. Oczywiście tworzone również przez Infinity Ward. Ale studio było wtedy inne. I to po prostu widać.
Platformy: PC, PS4, Xbox One
Producent: Infinity Ward
Wydawca: Activision
Dystrybutor: cdp.pl
Data premiery: 04.11.2016r.
Wymagania:Intel Core i3-3225 3.30 GHz; 8GB RAM; GeForce GTX 660 / Radeon HD 7850
Graliśmy na PS4. Grę do recenzji udostępnił wydawca, zdjęcia pochodzą od redakcji.
Tak jak obsesję chwalebną śmiercią charakteryzującą najnowszą grę. Autorzy zapowiadali opowieść o ciężarze dowodzenia i podejmowania decyzji, które muszą kosztować ludzkie życia. I jeśli bardzo chcemy przyznać im rację, to zamykająca całą kampanię fabularna klamra na to pozwala. Tyle, że spaja za mało, by wywrzeć na graczu odpowiednie wrażenie. Nie daje graczowi czasu, by nieco bliżej zżył się z załogą "odziedziczonego" w warunkach bojowych statku Retribution, z którą przyjdzie mu walczyć o obrócenie zdradzieckiego ataku Frontu Obrony Kolonii na Ziemię przeciwko agresorowi. Czułem autentyczne zażenowanie, gdy w trakcie napisów końcowych odsłuchiwałem listy ludzi, których prawie nie kojarzyłem, bo pojawiali się na dłużej na ekranie tylko by zginąć. Oczywiście bohatersko.Dość szybko mamy zresztą przykład pośpiechu w temacie żołnierskiej zażyłości na wojnie. Zahartowany w boju dowódca Marines, jak i zresztą jego podwładni, z jawną pogardą odnoszą się do Ethana - robota włączonego w skład oddziału. Będzie iskrzyć - pomyślałem z radością. Gdzie tam - w trakcie następnej operacji wszyscy są już kumplami, Ethan żartuje, że najważniejszym wkładem marynarki w wygrywanie wojen jest podwózka marines we właściwe miejsce, a hardy dowódca na myśl o kolejnej misji z metalowym druhem prawie skacze z radości. Pewnie, że po drodze Ethan okazuje się żołnierzem co się zowie, ale i tak wygląda to komicznie.
Przy Ethanie zresztą chcę się jeszcze zatrzymać i podziękować za niego scenarzystom oraz samemu Jarosławowi Boberkowi. To właśnie "jego" Ethana będę wspominał z tej kampanii najcieplej. To on był najważniejszym elementem najciekawszych wydarzeń i uniósł ten ciężar. Było, nie było - robot okazał się tu najbardziej ludzki. To pewnie z nim Nick Reyes o twarzy Briana Blooma - a w polskiej wersji głosie Marcina Dorocińskiego - na pewno najchętniej poszedłby po służbie na drinka. Blaszak jest tu w zasadzie jedynym bohaterem z krwi i kości. Taka ironia.A skoro już rzucam nazwiskami aktorów, to dodam, że dubbing wypadł dobrze, choć nie idealnie. Boberek kradnie show, ale świetnie wypada też Dorociński, który z reguły trafia w punkt z emocjami w głosie i ma w nim jakąś żołnierską charyzmę. Bardzo łatwo "kupuje" się go w roli dowódcy. Podobnie zresztą jak Olgę Bołądź, choć akurat jej bohaterka najczęściej krzyczy na gracza, mówiąc mu co ma robić. Tego samego nie powiem już o Łukaszu Simlacie, który jest nieco za "chudy", by bohater wyglądający i mówiący jak David Harewood nie brzmiał w jego wykonaniu nienaturalnie. Ale to jedyne castingowe pudło, choć jeśli pogracie trochę po angielsku, może potem brakować wam rosyjskiego akcentu nawigatora. Pod koniec gry zacząłem zauważać więcej błędów w tłumaczeniu. Jedna z postaci może witać się np. słowami "dobrze znów cię widzieć", by w odpowiedzi usłyszeć "ja ciebie też". Trochę śmieszą też polskie napisy, które raz po raz mijają się z polskimi kwestiami aktorów, ale pewnie mało kto będzie tak grał.I tak największą pomyłką w całej - oryginalnej - obsadzie jest Kit "Jon Snow" Harington będący o tę bliznę na oku bardziej wiarygodny w roli "tego złego" od Kylo Rena. Obu ich chciałoby się przełożyć przez kolano i wytłuc im głupie pomysły z głowy. Call of Duty nie miało jeszcze tak jednowymiarowego i wyciągniętego z kapelusza łotra. Zresztą i tak prawie go tu nie ma. Harington pojawia się na ekranie kilka razy, by rzucić jadowitą tyradę o tym, jak Ziemię oraz jej plugawych Ziemian trzeba zanihilować i... to właściwie tyle. Pewnie w życiu łatwiej kasy nie zarobił.Prawdziwymi wrogami Reyesa i jego ekipy są tu scenarzyści, którzy fundują im najgorszy dzień w historii ludzkości. Wszystko po to, by na koniec podliczyć wyciśnięte prymitywnymi metodami wzruszenia. Infinite Warfare próbuje iść tu śladem Mass Effecta, ale jest o kilkadziesiąt długości za krótkie, by nie wypaść niezręcznie.
Call of Duty: Infinite Warfare wypada najlepiej, gdy... zapominamy o tytule i związanych z nim oczekiwaniach. Fajnym - choć kaleczącym spójność i dramatyzm scenariusza - pomysłem są misje poboczne. Mostek Retribution oferuje gwiezdną mapę z zaznaczonymi na niej opcjonalnymi zadaniami, za które "zarobimy" ulepszenia do Szakala (myśliwiec), modyfikacje uzbrojenia, perki czy chociażby skreślenie kilku asów z talii FOK. Zadania dla eskadry myśliwców są zwykle na tyle krótkie, by gracz nie zdążył dojść do wniosku, że to całe latanie powinno dawać zdecydowanie więcej frajdy. Bardzo dużo użerania jest z asami pilotującymi myśliwce. Najprościej rozwala się większe niszczyciele, wokół których wystarczy latać w kółko, a gdy systemy zaczną wyć, odpalić serię flar, która uchroni nas przed kontrą.Ciekawiej wypadają misje połączone z abordażem wrogiego statku. Skala niektórych okrętów robi wrażenie, gdy podlatujemy do nich dzięki odrzutowemu plecakowi. Czasem zadanie wymaga "cichego" podejścia, przebrania się czy korzystania z kamer bezpieczeństwa by śledzić wrogów i nieco przetrzebić ich stadko przed atakiem. To zwłaszcza w takich momentach naprawdę docenia się dobry dubbing, co chwila podrzucający precyzyjne informacje, których nie musimy "przetwarzać" w głowie. Polując na kolejne ofiary, faktycznie można się wczuć i zapomnieć o dużej umowności "cichego" grania w Call of Duty.Kiedy indziej abordażu dokonujemy, po prostu wysadzając szyby na mostku i obserwując jak jego załoga wylatuje w próżnię. Infinite Warfare nie ma wielu asów w rękawach, jeśli idzie o różnorodność misji, więc każda taka świeża akcja cieszy i jest jakimś usprawiedliwieniem obranego przez grę kierunku. Od strzelanin w warunkach zerowej grawitacji może czasem zakręcić się w głowie, choć te nieco większe bywają utrapieniem, gdy ekran czerwienieje, mimo że teoretycznie jesteś za osłoną.
Ale w kosmos warto było polecieć dla niego samego. Krajobrazy potrafią zatkać tu dech w piersi, a równać z nimi mogą się jedynie najlepsze miejscówki z Destiny. Oczywiście te najlepsze zarezerwowano dla obowiązkowych misji fabularnych i co tu dużo mówić - narobiłem im tyle fotek, że album mógłby być moją kroniką przechodzenia gry. Tylko niestety w końcu kończy się podziwianie okolicy i zaczyna strzelanina, a całe zmęczenie serią wali cię w łeb jak obuchem.Jeszcze przed premierą Infinity Ward pokazywało fragmenty misji polegającej na badaniu losu kopalni, która zboczyła ze swojej orbity tak blisko słońca, że powierzchnia asteroidy pali się na wiór. Świetny pomysł na połączenie klimatu zabójczej tajemnicy z efektami wizualnymi, które nadają rozgrywce tempo, bo na otwartej przestrzeni możemy przebywać tylko w "nocy". Ale tego, że ostatecznie całość kończy się wygrzewem do jakiejś setki robotów w małej hali chyba już nie pokazywano.I to właśnie to zapamiętam najbardziej z misji, która zaczynała się tak obiecująco. Nieporadność wrogów, chaos, kilka durnych śmierci, zamordowanie potencjału. Bo gdy przychodzi do samego strzelania, Infinite Warfare to przeważnie wciąż ta sama strzelnica co zawsze. Znajdź osłonę, odstrzel kilka makówek, rzuć granat, odrzuć granat, gdy ci się znudzi, pobiegnij dalej, by odpalić kolejne skrypty i przesunąć linię frontu. Najfajniejszą nową zabawką jest chyba możliwość zdalnego hakowania wrogich botów, by w ich skórze skopać kilka tyłków, a później przeprowadzić autodestrukcję w możliwie licznym gronie.Ale poza tym hasło "lecimy w kosmos" nie zrobiło dla odświeżenia najważniejszych mechanik w zasadzie nic. Zwłaszcza po poprzednich odcinkach serii, które może w kosmos aż tak nie leciały, ale futurystyczne gadżety wymyślały, że o technomocach z Black Ops 3 nie wspomnę. Najbardziej futurystyczne Call of Duty w historii jest w tym elemencie krokiem w tył. A sama rozgrywka - choćby nie wiadomo jak szybko generowała kolejne hordy wrogów na polu walki - stoi w miejscu.Call of Duty: Infinite Warfare to paczka składająca się z trzech elementów (kampania, multiplayer i zombiaki) i tak będę ją oceniał, gdy przyjdzie wpisywać notę do dzienniczka. Jeśli jednak interesuje Was tylko kampania, to w tym roku możecie tę serię z czystym sercem pominąć. Alternatywy są dużo ciekawsze i świeższe.
W Call of Duty na scenę wjechały nowe, śliczne dekoracje, ale przedstawienie znacie na pamięć. Pomysły pokroju dowolności w wybieraniu misji pobocznych czy większa rola zadań, w których pilotujemy myśliwiec, zasługują na rozwinięcie. Ale nie pasują do sztancy, od której co roku tworzy się tę serię. Tu nie działają i w efekcie dostajemy kampanię posiadającą wiele rzeczy, którymi Call of Duty nas męczy, a mało zalet sprawiających, że mu na to pozwalamy.
Po słabej kampanii liczyłem, że sieciowy multiplayer podniesie moje mniemanie o Infinite Warfare. Jednak zachowawcze podejście do rozgrywki i "odgrzanie" zeszłorocznych pomysłów zasługuje maksymalnie na przymiotnik "kompetentne". A i tak w Black Ops 3 bawiłem się w skórze specjalistów lepiej niż w tutejszych kombinezonach bojowych. Mają swoje własne perki do wyboru, a w meczu pracujemy na to, by dwoma bumperami odpalić ich specjala, lecz te nie są tak ciekawe jak poprzednio.Trybów mamy tu prawdziwe zatrzęsienie, ale matchmaking nawet w tych popularniejszych sprawia problemy. Nie przypominam sobie innej strzelaniny z tej półki, która tak często odpalałaby mecz bez kompletnych drużyn. Albo z przewagą dwóch zawodników w jednej. W Infinity Warfare to niestety codzienność. A o społeczności nie świadczy najlepiej nagminne wychodzenie z meczu przegrywającej drużyny. Jeśli wydaje ci się, że wszyscy na Ciebie polują, pewnie tak właśnie jest. W efekcie kojarzenie graczy nie działa w najważniejszym elemencie - świeżaka pakuje się tu między gości o 30 poziomów wyżej i nic nie da się z tym zrobić. Małym plusem są tu zadania zlecane przez frakcję, do której należymy. Nawet dostając łomot od innych, możemy pracować nad zaliczeniem tych małych wyzwań pokroju "zabij X przeciwników bronią energetyczną", "zdobądź XXXX punktów", "odpal UAV" itp.
Sama rozgrywka ma jeden, kluczowy problem. Nazywa się on Titanfall 2. Po zagraniu w dzieło Respawn Infinite Warfare wygląda jak nieporadny klon formuły Call of Duty. Już dawno gra z tej serii nie wydawała mi się tak powolna. Gracze niby mogą biegać po ścianach i robić długie wślizgi, ale mapki ewidentnie nie zostały zaprojektowane z myślą o promowaniu takich zachowań. Każda ma jeden, dwa skróty do pokonania biegiem po ścianie i tyle. I tak będą obstawione. Wielka szkoda, że zupełnie nie wykorzystują one kosmicznej scenerii do jakichś niestandardowych akcji. Ok, czasem ciała unoszą się po śmierci, ale to wszystko. Czy starcia w zerowej grawitacji to naprawdę zbyt wiele? A walki myśliwców? Po co ten cały kosmos, skoro się z niego nie korzysta? Mapy znowu są też ciaśniutkie, co oznacza, że często są na nich ze dwa główne miejsca starć, które różnią się w zależności od trybu. A respawn o 3 kroki od kolejnej śmierci to norma.Pewnie, że w jakimś stopniu nie jest to wada, a po prostu charakterystyka tej serii. I nie brakuje graczy, którzy to lubią. Ale nawet dla nich Infinite Warfare będzie po prostu kolejną porcją tego samego. Bo trudno znaleźć w multiplayerze Infinite Warfare coś, co wyróżniałoby tę odsłonę spośród innych. A bycie "kolejnym Call of Duty", to w tym roku wyjątkowo mało, bo Titanfall 2 jest szybszą, bogatszą i zwyczajnie świeższą alternatywą dla fanów dynamicznej rozgrywki. I nie zalatuje od niego mikrotransakcjami, które w grze Infinity Ward są oczywiście obecne. Przy czym tym razem sami możemy stworzyć wymarzoną broń, jeśli mamy wystarczająco dużo materiałów do craftingu. Gdy giniesz, widzisz z czego korzystał twój kat. Ujmijmy sprawę tak - balans rozgrywki jest tu dobrą wymówką dla głupiej śmierci.Tegoroczna przygoda z zombiakami podoba mi się bardziej niż poprzednia. Wesołe miasteczko, które toczy plaga nieumarłych jest przede wszystkim czytelniejszą miejscówką. Niestety zepsuty matchmaking oznacza, że bez trójki znajomych, którzy kupią Infinite Warfare zabawa będzie kuleć. Albo po prostu mi nie udało się zapełnić czterech miejsc ekipą o podobnym poziomie. Niby da się grać nawet samemu, ale... nie jest to optymalny sposób na zwiedzanie Spacelandu. Czterech graczy nakręca akcję, a kapitalny soundtrack z Final Countdown zespołu Europe na czele pozwala uwierzyć, że faktycznie mamy lata 80. Mnóstwo tu sekretów, mnóstwo pobocznych atrakcji. Jest gdzie topić godziny. Pod warunkiem, że mamy z kim. A cała zabawa jest tak mocno oderwana od pozostałych trybów, że zastanawiam się czemu Activision nie sprzedaje jej osobno. Kupować całe Infinity Warfare, by pobiegać z kumplami po truchłach zombiaków? Gdzie tam. Ale gdyby był to osobny produkt, pewnie łatwiej byłoby "sprzedać go" znajomym.Niech sobie wzywa. 2016 rok dzięki Titanfallowi to dobry moment, by wziąć sobie od Call of Duty wolne. I dać Activision do zrozumienia, że ta formuła już się wyczerpała. Coraz bardziej futurystyczne odsłony dotarły do ślepej uliczki. Kampanii brakuje pazura, a multiplayer jest zaledwie kompetentnym dodatkiem do zeszłorocznych pomysłów. Zagrać można, bo to wciąż Call of Duty. Ale tak wyprane z emocji, że wygląda jak własna podróbka. Tytuł pozbawiony wyrazu tak samo jak Call of Duty: Ghosts. I dużo gorszy niż Black Ops 3.