Bulletstorm: krwawa symfonia rzezi
Gry FPS potrafią być mniej lub bardziej poważne, możliwe, że tych drugich jest ostatnio nieco więcej. Zabierają do podwodnych miast pytając o naturę człowieka; każą walczyć z kosmitami lub do znudzenia wymachują przed nosem amerykańską flagą, starając się wmówić, że tak właśnie wygląda wojna. Od czasu do czasu pojawia się jednak produkcja, która puszcza do gracza oko i zdaje się mówić: "Wiem co lubisz. Chcesz rozwalać hordy wrogów i mieć z tego dziką frajdę. Nie wstydź się". Jak Bulletstorm z polskiego People Can Fly właśnie.
13.05.2010 | aktual.: 15.01.2016 15:48
Są gry, jak choćby seria God of War, które zachęcają gracza do zabijania przeciwników fontannami krwi, efektownymi zbliżeniami na wypruwane flaki i innymi bardzo dosłownymi scenami makabry. Bulletstorm idzie o krok dalej. Niczym znane z Wii Mad World nagradza za coraz wymyślniejsze sposoby eliminacji przeciwnika. Tempo rozgrywki jest tu więc nieco wolniejsze niż w Serious Samie czy Painkillerze, bo gracz zamiast biegnięcia przed siebie i strzelania w co popadnie dosłownie bawi się kolejnymi przeciwnikami.
Zwykłe zastrzelenie wroga z karabinu to w Bulletstorm równoznacznik nudy nagradzany najmniejszą ilością punktów. Ciśnięcie w niego eksplodującym kubłem na śmieci jest już nieco bardziej wymyślne. Z kolei przeciwnik po trafieniu w krocze zaczyna zwijać się z męki, którą można przerwać celnym strzałem w głowę. Brawo, sto punktów.
Aby dać graczowi szersze pole do popisu People Can Fly przygotowało odpowiednie pukawki. Podczas odbywającej się w Londynie prezentacji oprócz standardowego karabinu pokazano również wyrzutnię łańcuchowego bolas, która od tradycyjnej broni południowoamerykańskich Indian różni się tym, że zamiast kamieni wykorzystuje granaty. Można więc skrępować uciekającemu przeciwnikowi nogi, rzucić nim w stronę towarzyszy, zdetonować ładunki i cieszyć się deszczem spływających na konto punktów.
Obok różnego rodzaju broni palnej główny bohater gry, Grayson Hunt, wyposażony jest m.in. w energetyczny bat, dzięki któremu może podrzucać wrogów do góry lub ciskać w nich przedmiotami. Hunt potrafi też wymierzać solidne kopniaki i dokonywać piłkarskich wślizgów - znowu wszystko po to, aby urozmaicić metody eliminacji przeciwników.
W Mad World gracz zdobywał punkty nieco na tej samej zasadzie co we wczesnych Tony Hawkach: po to, aby ustanowić najwyższy możliwy wynik na danej arenie. W tym celu dokonywał coraz wymyślniejszych kombosów, czy to jeżdżąc na deskorolce czy ciskając przeciwników na kolczastą ścianę. W Bulletstrom zrobione jest to inaczej. Za nabite dzięki pomysłowej eliminacji wrogów punkt gracz będzie odblokowywał ulepszenia do broni, a być może także inne umiejętności - system rozwoju postaci nie jest jeszcze do końca opracowany. Nie ma tu żadnych aren, jest jedna historia, która ciągnie się przez kolejne lokacje stawiając przed głównym bohaterem nowe wyzwania i bronie.
Główną atrakcją Bulletstorm ma być oczywiście nieskrępowana zabawa i szukanie sposobów na najbardziej efektowne i bogate w punkty pozbywanie się przeciwników, ale warstwa fabularna gry ma również zostać dopieszczona na równi z mechaniką i grafiką. Przy okazji, ta druga, bez większej niespodzianki, wyglądała znakomicie.
Jak wiadomo, głównym bohaterem gry jest Grayson Hunt, niegdyś żołnierze, teraz pirat, który wraz z przyjacielem, androidem Ishi Sato, trafiają na opuszczoną przez agencje turystyczną planetę-raj. Zamiast urlopowiczów zamieszkują ją teraz hordy przestępców, a cała porośnięta jest bujną roślinnością. A pisząc "bujna" mam na myśli "posiadająca zęby, macki, kolce”" Podczas krótkiego pokazu mogłem zobaczyć gigantyczne uzębione kwiaty, prosto z Mario lub Sklepiku z horrorami. Można było je nakarmić przeciwnikami, czasami jednak brały sprawy we własne liście wprowadzając dodatkowe zamieszanie.
W pewnym momencie Sato zostaje porwany i wciągnięty pod ziemię przez szczególnie żarłocznego przedstawiciela miejscowy flory i zadaniem Hunta jest odnalezienie towarzysza. Po dojściu do gniazda przerośniętego bluszczu wywiązuje się kilkuetapowa walka z bossem, polegająca na uchylaniu się przed ciosami, strzelaniu w odpowiednie miejsca na ciele stwora - słowem, wszystko to, czego starcie z bossem potrzebuje. Niestety prezentacja skończyła się przed ostatecznym zgładzeniem przerośniętej rosiczki, więc nie wiadomo, którędy Sato wyszedł na wolność, ale chyba się domyślam.
Do pomocy przy szlifowaniu scenariusza gry ściągnięto Ricka Remendera, scenarzystę komiksowego znanego między innymi z pisania Punishera dla Marvela, a także Fear Agenta, cyklu opowiadającego o kosmicznych przygodach pewnego nadużywającego alkoholu Teksańczyka. Brzmi znajomo? Na razie za wcześnie jest aby mówić, ile Heatha Hutsona można odnaleźć w Graysonie Huntcie, ale Remender wydaje się być właściwym człowiekiem do stworzenia pasującej do gry historii.
Bulletstorm nie będzie pytać o naturę wszechświata, ale nie oznacza to, że będzie traktował graczy jak idiotów. W intencji twórców ma być rozrywkowym hołdem dla kina przygodowego, komiksów, pulpowych książek sci-fi i wydaje mi się, że w połączeniu z wybuchową rozgrywką może dać to świetny efekt. Premiera w 2011 roku.